Rozdział 3
Tylko on mógł ich prowadzić
San Francisco 16 stycznia 1967 roku
Kiedy przez mikrofony został zapowiedziany przylot samolotu United Airlines nr
21 z Nowego Jorku, grupa około pięćdziesięciu hipisów zbliżyła się ku
sobie w oczekiwaniu. Przez chwilę wydawali się jakby zalęknieni, niepewni
tego, co zobaczą i tego, jaki okaże się Swami.
Roger Segal: Nawet jak na lotnisko w San Francisco byliśmy dosyć sporą
i różnorodną grupą. Mukunda ubrany był w kostium w drobną kratkę
a la Merlin the Magician. Sam miał na sobie szatę z marokańskich
owiec z kapturem i nawet pachniał jak owca, a ja ubrany byłem
w niebieski, domowym sposobem uszyty strój japońskiego samuraja w małe,
białe kropki. Poobwieszani byliśmy długimi sznurami koralików Spodnie
z koźlej skóry, wysokie kalosze, wojskowe mundury polowe, osobnicy
w małych, okrągłych okularach przeciwsłonecznych – słowem, cała
fantasmagoria San Francisco w pełnej gali.
Tylko nieliczni z tłumu zebranych znali Swamiego: Mukunda i jego żona
Janaka, Ravindra-svarupa, Raya Rama – wszyscy z Nowego Jorku. Był wśród
nich i Allen Ginsberg. (Kilka dni wcześniej Allen był jedną
z czołowych postaci Human Be-In w Golden Gate Park, gdzie przybyło
ponad dwieście tysięcy osób – na "Spotkanie Plemion [...] w celu
odbycia radosnego pow-wow i Tańca Pokoju").
Mukunda przypomniał wszystkim, że Swamiji będzie zadowolony, jeśli
w chwili, gdy będzie przechodził przez bramę, usłyszy intonowanie Hare
Kryszna. Z mantrą Hare Kryszna byli już zaznajomieni. Słyszeli także
o kirtanach Swamiego w nowojorskim parku lub czytali artykuł
o nim i mantrze Hare Kryszna w lokalnej podziemnej gazecie, The
Oracle. Dzisiaj, w większości przypadków w odpowiedzi na ulotki
Mukundy, zebrali się w Golden Gate Park, mantrowali przez ponad godzinę,
a potem kawalkadą samochodów udali się na lotnisko. W tej chwili –
także w odpowiedzi na ulotkę Mukundy – wielu z nich stało
z kadzidłami i kwiatami w ręku.
Po chwili w drzwiach terminalu lotniczego zaczęli pojawiać się przybyli
pasażerowie. Przechodząc przez rampę, ze zdumieniem przyglądali się temu
powitaniu i zebranym z kwiatami w rękach. Tymczasem oczekująca
grupa wpatrywała się w zmęczonych podróżą pasażerów, szukając pośród nich
tej niezwykłej osoby, która miała znajdować się w samolocie. Nagle ujrzeli
Swamiego, który zmierzał w ich kierunku. Miał złocistą cerę i ubrany
był w jasnoszafranowe szaty.
Odgłosy kirtanu dobiegły go zanim wszedł do budynku dworca lotniczego. Gdy
tylko je usłyszał, na jego twarzy pojawił się uśmiech. Był szczęśliwy
i zaskoczony. Przyjrzał się zgromadzonym i rozpoznał tylko kilku
z nich. A tutaj było aż pięćdziesiąt osób, które go witały
i intonowały mantrę Hare Kryszna, mimo iż on nie powiedział jeszcze ani
słowa!
Aby Swamiji mógł przejść, tłum hipisów rozstąpił się i utworzył szpaler po
obu stronach wąskiego korytarza. Kiedy tak kroczył pośród swych nowych
wielbicieli, dziesiątki rąk uniosły się do góry, aby ofiarować mu kwiaty
i kadzidła. Uśmiechał się biorąc do rąk dary. Allen Ginsberg wystąpił
z szeregu z ogromnym bukietem kwiatów, które Bhaktivedanta Swami
życzliwie przyjął. Następnie Swami zaczął rozdawać otrzymane prezenty
zgromadzonym, którzy wyciągali po nie ręce. Po chwili ruszył przed siebie,
a za nim podążył tłum młodych ludzi, intonujących Hare Kryszna.
Czekając na odbiór bagażu obejmował wzrokiem stojące przy nim osoby. Uniósł
dłonie dając znak, aby śpiewali głośniej, na co wybuchnęli gromkim śpiewem,
a on stał pośrodku nich, lekko klaszcząc i śpiewając Hare Kryszna.
Następnie pełnym wdzięku gestem wzniósł ramiona ponad głowę i zaczął
tańczyć kołysząc się z jednej strony na drugą. Witająca Swamiego grupa
towarzyszyła mu aż do chwili odbioru bagażu, wywołując mieszane uczucia
zakłopotania, zdumienia i nieodpartej radości wśród pracowników lotniska
i pasażerów. Następnie odprowadzili go do stojącego w słonecznym
blasku samochodu, czarnego Cadillaca Fleetwooda z 1949 roku. Swamiji
usiadł z tyłu wraz z Mukundą i Allenem Ginsbergiem. Dopóki
samochód nie ruszył, Swamiji z uśmiechem rozdawał kwiaty pomiędzy
wszystkich tych, którzy przyszli go powitać, gdy przynosił świadomość Kryszny
na Zachód.
Cadillac był własnością Harveya Cohena, który niespełna rok temu pozwolił
Swamiemu zamieszkać w swej mansardzie na Bowery. Harvey siedział za
kierownicą, ale czapka szoferska (którą kupił za bezcen w sklepie Armii
Zbawienia), a także czarne ubranie i zapuszczona broda sprawiły, że
Swamiji go nie poznał.
"Gdzie jest Harvey?" – zapytał.
"Za kierownicą"- odpowiedział Mukunda. "Och, to ty? Nie poznałem
cię".
Harvey uśmiechnął się. "Witaj w San Francisco, Swamiji".
Bhaktivedanta Swami był uszczęśliwiony, że w imieniu swego mistrza
duchowego Bhaktisiddhanty Sarasvatiego i Pana Caitanyi mógł przybyć do
drugiego wielkiego miasta na Zachodzie. Pan Caitanya powiedział, że im dalej na
zachód, tym bardziej ludzie są materialistyczni. Jednak Pan Caitanya powiedział
również, że świadomość Kryszny powinna objąć cały świat. Bracia duchowi
Swamijiego często zastanawiali się nad przepowiednią Pana Caitanyi, że pewnego
dnia święte imiona Kryszny będą intonowane w każdym mieście i w
każdej wiosce. Może ten werset należałoby traktować symbolicznie, zastanawiali
się. W przeciwnym razie cóż mogłoby oznaczać stwierdzenie "Kryszna
w każdym mieście"? Jednakże Bhaktivedanta Swami głęboko wierzył
w to oznajmienie Pana Caitanyi oraz w instrukcje swego mistrza
duchowego. Oto znajdował się w położonym daleko na zachód San Francisco,
mieście, w którym już intonowano święte imiona Pana. Przyjęto go tutaj
entuzjastycznie kwiatami i kirtanem. A przecież na całym świecie
istniały inne miasta bardzo podobne do tego.
Świątynia, o jaką postarał się Mukunda i jego przyjaciele, znajdowała
się przy Frederick Street w dzielnicy Haight-Ashbury. Podobnie jak
świątynia przy Drugiej Alei 26 w Nowym Jorku, mieściła się w małym
sklepie z oknem wystawowym wychodzącym na ulicę. W oknie widniał
napis SRI SRI RADHA KRISHNA TEMPLE. Z myślą o Swamijim, Mukunda
i jego przyjaciele wynajęli także trzypokojowe mieszkanie na drugim
piętrze przylegającego do świątyni budynku. Było to małe, opustoszałe
i zniszczone mieszkanie z oknami wychodzącymi na ulicę.
W asyście wielu samochodów wypełnionych bhaktami i osobami
zainteresowanymi, Swamiji przybył na Frederick Street pod numer 518
i wszedł do sklepu, którego ściany przyozdobione były jedynie kilkoma
półjedwabnymi tkaninami. Usiadłszy na poduszce rozpoczął kirtan, po czym
przemówił do wszystkich zebranych, zachęcając ich do przyjęcia świadomości
Kryszny.
Po wykładzie opuścił sklep i przeszedłszy następne drzwi, znalazł się na
schodach, które prowadziły do jego pomieszczeń. W drodze do mieszkania
towarzyszyli mu nie tylko jego uczniowie i zwolennicy, ale także
reporterzy głównych gazet San Francisco – Chronicle i Examinera. Podczas gdy
kilku bhaktów gotowało dla niego obiad, a Ranacora rozpakowywał walizkę,
Swamiji rozmawiał z reporterami, którzy siedzieli na podłodze
i robili notatki.
Reporter: "Na dole powiedziałeś, że zapraszasz wszystkich do świadomości
Kryszny. Czy odnosi się to także do przedstawicieli bohemy i beatników
z Haight-Ashbury?"
Swamiji: "Tak, do każdego. Łącznie z tobą czy kimkolwiek innym, czy
to jest on czy ona, czy nazywa się narkomanem, hipisem czy jeszcze czymś innym.
Jednakże z chwilą, gdy ktoś zostaje przyjęty na szkolenie, staje się kimś
innym niż był przedtem".
Reporter: "Co należy robić, aby zostać członkiem twojego ruchu?"
Swamiji: "Istnieją cztery warunki wstępne. Nie pozwalam moim uczniom mieć
dziewczyn. Zabraniam zażywania wszelkiego rodzaju środków odurzających, łącznie
z piciem kawy, herbaty i paleniem papierosów. Zabraniam jedzenia
mięsa. Ponadto nie pozwalam swym uczniom na hazard".
Reporter: "Czy te zakazy odnoszą się także do zażywania LSD, marihuany
i innych narkotyków?"
Swamiji: "LSD zaliczam do środków odurzających. Nie pozwalam żadnemu
z mych uczniów zażywać tego czy jakiegokolwiek innego środka odurzającego.
Uczę ich wstawać wcześnie rano, brać poranną kąpiel i uczestniczyć
w modlitwach trzy razy dziennie. Nasze wyznanie polega na wyrzeczeniu. To
jest nauka o Bogu".
Chociaż Bhaktivedanta Swami zauważył, że reporterzy nie notowali jego
wypowiedzi dotyczących filozofii, to skorzystał z okazji, aby nauczać
świadomości Kryszny. Nawet jeśli reporterzy nie mieli ochoty zagłębiać się
w filozofię, to jego zwolennicy tego pragnęli. "Wielkim błędem
współczesnej cywilizacji – kontynuował Swamiji – jest naruszanie cudzej
własności i traktowanie jej, jakby była naszą. Powoduje to sztuczne
zakłócenia. Ostatecznym właścicielem wszystkiego we wszechświecie jest Bóg. Kiedy
ludzie uświadomią sobie, że to Bóg jest ostatecznym właścicielem, najlepszym
przyjacielem wszystkich żywych istot i podmiotem wszelkich ofiar
i wyrzeczeń – wtedy zapanuje pokój".
Gdy dziennikarze wyszli z pokoju, Prabhupad kontynuował rozmowę
z młodymi ludźmi. Mukunda, który zapuścił włosy i brodę, ale na szyi
miał zawieszony sznur czerwonych korali, które Swamiji dał mu w dniu
inicjacji, przedstawił kilku swoich przyjaciół i wyjaśnił, że wszyscy oni
mieszkają razem i pragnęliby pomóc Swamijiemu w rozpowszechnianiu
świadomości Kryszny wśród młodych ludzi w San Francisco. Gdy żona Mukundy,
Janaka, zapytała Swamiego o podróż samolotem, odpowiedział, że poza
uciskiem w uszach była przyjemna. "Domy wyglądały niczym pudełka
zapałek" – powiedział i za pomocą kciuka i palca wskazującego
pokazał ich wielkość. "Wyobraźcie sobie, jak wyglądają z punktu
widzenia Kryszny".
Oparł się o ścianę i zdjął girlandy, które otrzymał tego dnia,
a na szyi pozostawił tylko naszyjnik z korali – zwykły, niedrogi,
z małym dzwoneczkiem. Potrzymał go, sprawdził jakość wykonania
i chwilę się nim pobawił. "To rzecz szczególna – powiedział –
ponieważ została zrobiona z oddaniem". I dalej patrzył na ten
naszyjnik, tak jakby otrzymanie go należało do najważniejszych wydarzeń tego
dnia.
Kiedy podano Swamijiemu obiad, rozdał jego część pomiędzy zebranych, po czym
Ranacora skutecznie, choć w nietaktowny sposób, poprosił wszystkich
o opuszczenie pokoju, aby dać Swamiemu trochę czasu na spożycie posiłku
i odpoczynek.
Na zewnątrz, a także w sklepiku, rozpoczęły się rozmowy na temat
Swamijiego. Nikt nie był rozczarowany. Wszystko, co powiedział o nim
Mukunda, było prawdą. Szczególnie podobało im się to, jak opowiadał
o patrzeniu na wszystko z punktu widzenia Kryszny.
Tego wieczoru informacja o przybyciu Swamijiego podana została
w wiadomościach o godzinie 23, a następnego dnia ukazała się
w gazetach. Examiner opisał to wydarzenie w artykule pod tytułem
"Swami zaprasza hipisów", umieszczonym na drugiej stronie gazety
Zamieszczono tam również zdjęcie świątyni wypełnionej bhaktami oraz kilka ujęć
Swamijiego. Wyglądał na nich bardzo poważnie. Swamiji kazał Mukundzie odczytać
artykuł na głos.
Także w Chronicle, najpopularniejszej gazecie San Francisco, ukazał się
artykuł zatytułowany "Swami w krainie hipisów – Jego Świątobliwość
otwiera świątynię w San Francisco". Artykuł zaczynał się tak:
"Święty mąż z Indii, określony przez swego przyjaciela
i poetębeatnika Allena Ginsberga jako jeden z najbardziej
konserwatywnych przywódców swego wyznania, zapoczątkował wczoraj pewnego
rodzaju próbę ewangeliczną w samym sercu raju hipisów w San
Francisco".
Swamiji nie zgodził się z określeniem "konserwatywny". Był
oburzony: "Konserwatywny? Jak to?"
"W odniesieniu do seksu i narkotyków" – zasugerował Mukunda.
"W tym względzie, oczywiście, jesteśmy konserwatywni" – powiedział
Swamiji. "Oznacza to po prostu, że postępujemy w myśl zaleceń śastr.
Nie możemy odbiegać od założeń Bhagavad-gity. Ale nie jesteśmy konserwatywni.
Caitanya Mahaprabhu był tak ścisły, że nawet nie spojrzał na kobietę, a my
przyjmujemy wszystkich, bez względu na płeć, pochodzenie, pozycję czy cokolwiek
innego. Każdego zapraszamy do intonowania Hare Kryszna. To jest hojność
Caitanyi Mahaprabhu. Jego najwyższa liberalność. Nie, nie jesteśmy konserwatywni".
*****************
Bhaktivedanta Swami wstał z łóżka i zapalił światło. Była pierwsza
w nocy. Budzik jeszcze nie dzwonił, nikt też nie wszedł, by go obudzić.
Wstał z własnej woli. W pokoju było chłodno i cicho. Owinąwszy
się cadarem, usiadł przy prowizorycznym biurku (walizie wypełnionej
manuskryptami) i skoncentrowany zaczął intonować na swych koralach mantrę
Hare Kryszna.
Po godzinie mantrowania przystąpił do pisania. Chociaż od chwili, kiedy
opublikował książkę (trzeci i ostatni tom Pierwszego Canto
Śrimad-Bhagavatam), upłynęły dwa lata, pracował każdego dnia, czasami nad
tłumaczeniem i komentarzem do Drugiego Canto, lecz głównie nad
Bhagavad-gitą. Co prawda w latach czterdziestych w Indiach opracował
tłumaczenie i komentarz do całej Bhagavad-gity, ale jedyny egzemplarz
przepadł w tajemniczy sposób. W roku 1965, po kilku miesiącach pobytu
w Ameryce, ponownie przystąpił do pracy, zaczynając od wstępu, który
napisał w Nowym Jorku, w swym pokoju na 72 Ulicy W efekcie
walizę wypełniały tysiące stronic manuskryptu stanowiące całość Bhagavad-gity
i gdyby jego nowojorski uczeń Hayagriva, wcześniej profesor języka
angielskiego, mógł przygotować je do druku, a któryś z pozostałych
uczniów opublikować, byłoby to poważne osiągnięcie.
Tymczasem publikowanie książek w Ameryce wydawało się być procesem trudnym
– trudniejszym niż w Indiach, gdzie nawet w pojedynkę udało mu się
w ciągu trzech lat opublikować trzy tomy. Tutaj, w Ameryce, miał
wielu zwolenników, ale posiadanie wielu zwolenników oznaczało więcej
obowiązków. Jak dotąd żaden z jego uczniów nie wykazywał poważnych
skłonności do pisania na maszynie, redagowania czy też gotowości do nawiązania
kontaktu z amerykańskimi biznesmenami. Tymczasem, jakby na przekór nikłym
perspektywom na wydanie Bhagavad-gity, Bhaktivedanta Swami rozpoczął pracę nad
tłumaczeniem następnej książki, Caitanya-caritamrty, będącej dla vaisnavów
głównym pismem opisującym życie i nauki Pana Caitanyi.
Swamiji założył okulary, otworzył książki i włączył dyktafon. Przez pewien
czas studiował bengalskie i sanskryckie teksty, po czym podniósł mikrofon.
Gdy włączył nagrywanie, zapaliło się małe, czerwone światełko. Zaczął mówić:
"Kiedy Pan szedł intonując święte imiona i tańcząc... (wypowiadał nie
więcej niż frazę, za każdym razem wyłączając nagrywanie, robiąc przerwę
i dyktując od nowa) "podążały za Nim tysiące ludzi...
i niektórzy z nich uśmiechali się, inni tańczyli, a jeszcze inni
śpiewali... Niektórzy padali na ziemię składając Panu pokłony". Dyktując
i robiąc przerwy, włączając i wyłączając przycisk, siedział
wyprostowany, czasami łagodnie potrząsał i kiwał głową, jakby ponaglając
słowa. Czasami pochylał się nisko nad książkami, studiując je uważnie zza
okularów.
Minęła godzina, a Swamiji nadal pracował. Oprócz jego lampy w bloku
nie paliło się żadne światło i poza głosem Swamijiego oraz szumem
włączanego i wyłączanego dyktafonu znikąd nie dochodziły inne dźwięki. Pod
szarym, wełnianym cadarem miał na sobie wyblakły, brzoskwiniowy golf,
a jako że właśnie wstał z łóżka, jego szafranowe dhoti było wymięte.
Nie myjąc twarzy i nie idąc do łazienki siedział pochłonięty swą pracą.
Były to te rzadkie godziny, w których zarówno na ulicy, jak i w
świątyni Radha-Kryszny panowała cisza.
Te nocne chwile w San Francisco – z panującą wokół ciszą i z nim
pogrążonym w transcendentalnej pracy literackiej – niewiele różniły się od
wczesnych porannych godzin w jego pokoju w świątyni Radha-Damodary we
Vrindavanie, w Indiach. Tam, oczywiście, nie miał dyktafonu, ale pracował
w tych samych godzinach i nad tym samym tekstem, nad
Caitanya-caritamrtą. Kiedyś rozpoczął tłumaczenie werset po wersecie wraz
z komentarzem, innym zaś razem pisał w oparciu o ten tekst
eseje. Obecnie, przybywszy do tego dalekiego zakątka świata, tak odległego od
miejsc rozrywek Pana Caitanyi, rozpoczynał właśnie pracę nad pierwszym
rozdziałem nowej angielskiej wersji Caitanya-caritamrty. Nadał jej tytuł Nauki
Pana Caitanyi.
Prabhupad wstawał wcześnie rano i pisał posłanie pochodzące
z parampara i dotyczące świadomości Kryszny. Stało się to nieodłączną
częścią jego życia. Odkładał wszystko na bok i nie bacząc na otaczającą go
rzeczywistość, zagłębiał się w to ponadczasowe posłannictwo
transcendentalnej wiedzy. Była to jego najważniejsza służba dla Bhaktisiddhanty
Sarasvatiego. Myśl o wydrukowaniu większej ilości książek
i powszechnej ich dystrybucji była bodźcem do wstawania każdej nocy
i tłumaczenia.
Bhaktivedanta Swami pracował aż do świtu, po czym przerwał pisanie
i zaczął przygotowywać się do zejścia do świątyni na poranny program.
*****************
Pomimo sprzeciwu niektórych z jego nowojorskich uczniów, zaplanowano, że
Swamiji weźmie udział w organizowanej w Avalon Ballroom imprezie pod
nazwą Mantra-Rock Dance. Bhaktowie z Nowego Jorku twierdzili, że nie jest
rzeczą właściwą, aby bhaktowie z San Francisco proponowali swemu mistrzowi
duchowemu udanie się w takie miejsce – miejsce, w którym nie obędzie
się bez ryku gitar elektrycznych, łomotu bębnów, dziko pulsujących świateł
i setek zaćpanych hipisów. W jaki sposób jego czyste posłannictwo
mogłoby znaleźć tam odzew?
Tymczasem w San Francisco Mukunda i inni
od miesięcy pracowali nad zorganizowaniem tej imprezy Miała ona przyciągnąć
młodych ludzi, a bhaktowie w San Francisco spodziewali się, że
świątynia zarobi na niej tysiące dolarów. Tak więc chociaż przed swymi
nowojorskimi uczniami Swamiji okazał niezdecydowanie, tak teraz nie powiedział
nic, co mogłoby osłabić entuzjazm jego zwolenników w San Francisco.
Sam Speerstra, przyjaciel Mukundy i jeden z organizatorów Mantra-Rock,
objaśniał całą rzecz Hayagrivie, który właśnie przyjechał z Nowego Jorku:
"Teraz w San Francisco powstaje cała nowa szkoła muzyki. Grateful
Dead wydali właśnie swą pierwszą płytę. Ich udział w tej imprezie będzie
wspaniałą reklamą – i to właśnie teraz, kiedy jej potrzebujemy".
"Ale Swamiji mówi, że nawet Ravi Shankar to maya"- rzekł Hayagriva.
"O wszystkim już pomyśleliśmy" – zapewnił go Sam. "Wszystkie
zespoły będą na scenie, a Allen Ginsberg przedstawi Swamijiego widowni San
Francisco. Swamiji wygłosi krótkie przemówienie, a potem zacznie śpiewać
Hare Kryszna i inne grupy się przyłączą. Potem opuści scenę. Powinno tam
być około czterech tysięcy ludzi".
Bhaktivedanta Swami wiedział, że nie pójdzie na kompromis; pojedzie tam,
zaśpiewa mantrę, po czym odjedzie. Liczyło się popularyzowanie mantry Hare
Kryszna. Cóż złego w tym, że tysiące młodych ludzi, którzy przyjdą na
imprezę, aby posłuchać muzyki rockowej, zostanie zaangażowanych
w słuchanie i intonowanie imion Boga? Jako nauczający, Bhaktivedanta
Swami gotów był udać się wszędzie, aby szerzyć świadomość Kryszny. Intonowanie
Hare Kryszna jest absolutne, zatem ten, kto słyszy czy intonuje imiona Kryszny
– każdy, gdziekolwiek, w każdych warunkach – może w następnym życiu
uniknąć upadku w niższe gatunki. Ci młodzi hipisi pragnęli czegoś
duchowego, ale nie mieli przewodnictwa. Byli zagubieni i halucynacje
uważali za duchowe wizje. Jednakże poszukiwali prawdziwego życia duchowego,
podobnie jak wielu młodych ludzi na Lower East Side. Bhaktivedanta Swami
zdecydował się tam pójść; chcieli tego jego uczniowie, a on był ich sługą
i sługą Pana Caitanyi.
Mukunda, Sam oraz Harvey Cohen odbyli już spotkanie z impresariem muzyki
rockowej Chetem Helmsem, który zgodził się, aby wykorzystali jego Avalon Ballroom
i aby cały zysk z imprezy, poza opłaceniem zespołów (jeśli zgodzą się
wystąpić), ubezpieczeniem i kilkoma innymi opłatami, poszedł na potrzeby
świątyni Radha-Kryszny w San Francisco. Mukunda i Sam zaczęli więc
wydzwaniać do zespołów muzycznych, z których większość mieszkała
w rejonie zatoki San Francisco i jeden po drugim te nowe, ekscytujące
zespoły rockowe – takie jak Grateful Dead, Moby Grape, Big Brother and the
Holding Company, Jefferson Airplane, Quicksilver Messenger Service – zgodziły
się wystąpić ze Swamim Bhaktivedantą za najniższą stawkę 250 dolarów od grupy.
Swą zgodę na występ wyraził też Allen Ginsberg. Lista została zamknięta.
Wieczorem w dniu imprezy ludzie ustawili się w ciągnącej się przez
całą długość ulicy kolejce, czekając na możliwość kupienia biletu po 2 dolary
50 centów. Frekwencja będzie dobra, przyszły tłumy ludzi, a także
większość lokalnych luminarzy. Przybył pionier LSD Timothy Leary, któremu
zaoferowano specjalne miejsce na scenie. Pojawił się też Swami Kriyananda z tamburą
w ręce. Przyszedł również podający się za burmistrza człowiek
w wysokim kapeluszu na głowie, ubrany w garnitur przepasany jedwabną
szarfą z napisem SAN FRANCISCO. Mukunda zatrzymał przy drzwiach dobrze
ubranego młodego mężczyznę bez biletu. Nagle ktoś poklepał Mukundę po ramieniu:
"Wpuść go. Wszystko gra. To Owsley". Mukunda przeprosił Augusta
Owsleya Stanleya II – bohatera tłumów, słynnego wynalazcę LSD, i wpuścił
go bez biletu.
Niemal każdy przybyły miał na sobie jakiś jaskrawy albo niezwykły kostium
w rodzaju stroju indiańskiego, meksykańskiego poncha, hinduskiej kurty,
"Boskich oczu", piór i korali. Niektórzy hipisi przynieśli
własne flety, lutnie, tykwy, bębenki, grzechotki, trąbki i gitary. Hell's
Angels w niechlujnych ubraniach, z brudnymi włosami, w dżinsach,
w długich butach i dżinsowych kurtkach weszli w towarzystwie
swych dziewczyn. Pobrzękiwali łańcuchami, palili papierosy i wystawiali na
pokaz swe insygnia w postaci niemieckich hełmów, emblematów rodowych
i tym podobnych – wszystko poza motocyklami, które zaparkowali na
zewnątrz.
Bhaktowie rozpoczęli rozgrzewający kirtan, tańcząc na scenie tak, jak nauczył
ich Swamiji. Ze sceny i z kątów wielkiej sali balowej rozlewał się zapach
kadzideł. Chociaż większość przybyłej publiczności była już dobrze naćpana,
atmosfera była spokojna; przyszli tutaj w poszukiwaniu duchowych wrażeń.
Kiedy na widownię spłynęły pierwsze melodyjne dźwięki mantry, niektórzy muzycy
przyłączyli się, grając na własnych instrumentach. Rozpoczął się pokaz
oświetlenia. Zaczęły pulsować światła stroboskopowe, kolorowe piłki
podskakiwały w takt muzyki, a na podłodze, ścianie i suficie
pojawiły się ogromne, pulsujące, kolorowe plamy.
Tuż po ósmej na scenie pojawił się zespół Moby Grape. Ciężkie gitary
elektryczne, gitara basowa, dwóch perkusistów. Zaczęli pierwszy utwór. Dźwięk
z ogromnych głośników wstrząsnął salą, a w odpowiedzi z widowni
dał się słyszeć ryk aprobaty.
Około dwudziestej pierwszej trzydzieści Swamiji opuścił mieszkanie przy
Frederick Street i zajął miejsce na tylnym siedzeniu w Cadillacu
Harveya. Ubrany był w swe zwykłe szafranowe szaty, a wokół szyi
zawieszoną miał girlandę z gardenii, których słodki zapach wypełnił
samochód. W drodze do Avalon mówił o potrzebie otwarcia większej ilości
ośrodków.
O godzinie dwudziestej drugiej Swamiji z Kirtananandą i Ranacorą
u boku wchodził po schodach Avalon. Kiedy wszedł do sali, bhaktowie zadęli
w konchy, niektórzy zaczęli bić w bębny, a tłum rozstąpił się,
robiąc dla niego przejście. Idąc z wysoko uniesioną głową Swamiji sprawiał
wrażenie, jakby unosił się w powietrzu.
Zupełnie nagle nastąpiła zmiana świateł. Na ścianie pojawiły się obrazy
przedstawiające Krysznę i Jego rozrywki: na jednym Kryszna wraz
z Arjuną na rydwanie, na innym Kryszna jedzący masło, Kryszna pokonujący
demona mającego postać trąby powietrznej, Kryszna grający na flecie. Kiedy
Swamiji szedł pośród tłumu, wszyscy wstali oklaskując go i wznosząc
okrzyki na jego cześć. Wszedł po schodach i miękko usiadł na przygotowanej
poduszce. Zapanowała cisza.
Spojrzawszy na Allena Ginsberga, Swamiji powiedział: "Możesz powiedzieć
parę słów o mantrze".
Allen zaczął opowiadać o swoich przeżyciach związanych z intonowaniem
mantry Hare Kryszna i o tym, jak ją pojmuje. Opowiedział historię
założenia przez Swamiego świątyni przy Drugiej Alei oraz o kirtanach
w parku na Tompkins Square, po czym zaprosił wszystkich do świątyni przy
Frederick Street. Polecał szczególnie poranne kirtany – "zwłaszcza tym,
którzy lądując po LSD chcieliby ustabilizować swą świadomość".
Następnie przemówił Swamiji. Krótko opisał historię mantry, po czym ponownie
spojrzawszy na Allena powiedział: "Możesz zaczynać".
Allen zaczął grać na harmonium i śpiewać do mikrofonu mantrę na melodię,
którą poznał w Indiach. W miarę, jak śpiewał, coraz więcej osób
z widowni chwytało melodię i przyłączało się do niego. Podczas
kirtanu, w miarę jak entuzjazm na widowni wzrastał, na scenę wchodzili
muzycy z różnych zespołów, aby się przyłączyć. Ranacora – pierwszorzędny
perkusista – zaczął grać na bębnach Moby Grape. Kiedy na scenę wdrapali się
bhaktowie i spora liczba hipisów, przyłączyli się także niektórzy
gitarzyści basowi i inni muzycy. Pulsowały wielokolorowe reflektory,
a piłki kołysały się tam i z powrotem, w takt mantry emitowanej
teraz z projektora na ścianę: Hare Kryszna, Hare Kryszna, Kryszna Kryszna,
Hare Hare/Hare Rama, Hare Rama, Rama Rama, Hare Hare. Kiedy śpiew objął całą
salę, niektórzy z hipisów powstali, chwycili się za ręce i zaczęli
tańczyć.
Allen Ginsberg: Śpiewaliśmy Hare Kryszna cały wieczór. Było to absolutnie
wspaniałe – dla wszystkich. Był to szczyt uniesienia duchowego na
Haight-Ashbury. Po raz pierwszy w San Francisco odbywała się impreza
muzyczna, w której każdy mógł wziąć udział i wnieść coś od siebie.
Każdy mógł śpiewać i tańczyć, a nie tylko przyglądać się.
Janaki: Ludzie nie zdawali sobie sprawy z tego, po co intonują. Ale widok
tak wielu śpiewających osób – nawet jeżeli większość z nich znajdowała się
pod wpływem narkotyków – bardzo uszczęśliwił Swamijiego. Uwielbiał widok mantrujących
ludzi.
Hayagriva: Stałem tuż przy występujących zespołach i ledwie słyszałem.
Jednak pomimo wszystko byłem w stanie rozróżnić stale potęgujące się
intonowanie Hare Kryszna. Na ścianie za mną widniał emitowany z projektora
ogromny obraz Kryszny w złotym hełmie, z pawim piórem we włosach
i fletem w ręku.
Następnie Swamiji wstał, wzniósł ramiona i zaczął tańczyć. Gestem rąk
zachęcił wszystkich, aby się przyłączyli, tak więc ci, którzy jeszcze
siedzieli, powstali i zaczęli tańczyć, naśladując delikatne ruchy
Swamijiego kołyszącego się w lewo i w prawo.
Roger Segal: Sala wyglądała niczym łan pszeniczny kołysany wiatrem.
W porównaniu z dotychczasowymi imprezami w Avalon Ballroom
pełnymi niezdrowych wibracji, ta dawała poczucie spokoju. Intonowanie mantry
Hare Kryszna ciągnęło się przez ponad godzinę i pod koniec wszyscy skakali
do góry, wrzeszczeli, a niektórzy nawet płakali i krzyczeli.
Ktoś ustawił przed Swamijim mikrofon i jego głos rozbrzmiewał potężnie
przez głośniki. Tempo wzmagało się. Swamiji pocił się obficie. Kirtanananda
nalegał, aby zatrzymać kirtan. Powiedział, że Swamiji jest na to za stary
i że wszystko może się źle skończyć. Kirtan jednak trwał i przybierał
na sile, był coraz szybszy, aż w końcu nie można już było rozróżnić słów
mantry wśród płynącej z głośników muzyki oraz chóru tysięcy głosów.
Nagle wszystko ucichło. Jedyne, co dało się słyszeć, to głośny szum wzmacniaczy
i donośny głos Swamijiego ofiarowującego pokłony swemu mistrzowi
duchowemu: "Om Visnupada Paramahamsa Parivrajakacarya Astottara-śata Śri
Śrimad Bhaktisiddhanta Sarasvati Goswami Maharaja ki jaya...! Wszelka chwała
zebranym bhaktom!"
Swamiji opuścił scenę i przedostawszy się przez kłęby dymu oraz tłumy
zgromadzonych wszedł na schody wyjściowe, a tuż za nim Kirtanananda
i Ranacora. Allen zapowiedział występ następnego zespołu.
Zostawiając za sobą salę i pełen uznania tłum, Swamiji stwierdził:
"To nie jest miejsce dla brahmacarina".
****************
Kilku bardziej rozważnych zwolenników Bhaktivedanty Swamiego z San
Francisco czuło, że niektórzy z kandydatów do inicjacji nie zamierzają
spełnić ślubu wyłącznego oddania i służenia przez całe życie, jakie uczeń
winien jest swemu guru. "Swamiji – mówili – niektórzy z tych ludzi
przyszli tylko po to, aby dostać inicjację. Nigdy przedtem ich nie widzieliśmy
i więcej ich nie zobaczymy". Swamiji odparł, że jest to ryzyko, które
musi podjąć. Pewnego dnia wyjaśnił na wykładzie w świątyni, że reakcje za
przeszłe grzeszne czyny ucznia zostają wymazane z chwilą inicjacji, ale
mistrz duchowy pozostaje odpowiedzialny za ucznia aż do chwili wyzwolenia go ze
świata materialnego. Dlatego też Pan Caitanya ostrzegał, że guru nie powinien
przyjmować zbyt wielu uczniów.
Pewnego wieczoru, w świątyni, w czasie przeznaczonym na pytania
i odpowiedzi, wysoki gość z brodą podniósł rękę i zapytał
Swamijiego: "Czy mogę być inicjowany?"
Tak śmiała, publicznie wypowiedziana prośba zirytowała niektórych uczniów
Swamijiego, jednak sam Swamiji przyjął ją pogodnie. "Tak – odparł – ale
najpierw musisz odpowiedzieć na dwa pytania. Kto to jest Kryszna?"
Po krótkim namyśle chłopiec odparł: "Kryszna jest Bogiem".
"Tak" – potwierdził Swamiji. "A kim ty jesteś?"
Chłopiec ponownie zastanowił się chwilę i powiedział: "Ja jestem
sługą Boga".
"Bardzo dobrze" – rzekł Swamiji. "Tak, możesz być jutro
inicjowany". Bhaktivedanta Swami wiedział, że jego zachodnim uczniom
niełatwo będzie trzymać się świadomości Kryszny i ostatecznie osiągnąć
czystą służbę oddania. Całe ich dotychczasowe życie było przykładem złego
wychowania i pomimo filozoficznych poszukiwań i formalnej
przynależności do chrześcijaństwa, większość z nich nie miała żadnej
wiedzy o Bogu. Nie wiedzieli nawet, że zakazany seks oraz jedzenie mięsa
są czymś niewłaściwym, chociaż kiedy im o tym powiedział, zaakceptowali
to. Dobrowolnie zaczęli intonować Hare Kryszna. Jak więc mógł im odmówić?
Oczywiście, czas pokaże, czy będą w stanie wytrwać w świadomości
Kryszny pomimo zawsze obecnych powabów mayi. Niektórzy – zgodnie
z powszechną tendencją ludzkiej natury – upadną, ale inni pozostaną.
Przynajmniej ci, którzy będą szczerze przestrzegać jego instrukcji dotyczących
intonowania mantry Hare Kryszna i będą unikać grzesznych czynności,
osiągną sukces. Swamiji zilustrował to na przykładzie świeżego jedzenia, które
jeśli nie zostanie właściwie zużytkowane, popsuje się po kilku dniach. Ale
jeśli teraz jest świeże, to mówienie, że w przyszłości ulegnie zepsuciu
z powodu niewłaściwego wykorzystania, jest tylko przypuszczeniem. Tak,
każdy może w przyszłości upaść. Jednakże Bhaktivedanta Swami uważał za
swój obowiązek zaangażować swych uczniów teraz. Uczył ich także metod, dzięki
którym – jeśli będą ich przestrzegać – zawsze będą mogli uchronić się od
upadku.
Tymczasem nawet w porównaniu z nowojorskimi uczniami Swamijiego, nie
mówiąc już o standardzie wedyjskim, bhaktowie w San Francisco nie
przestrzegali zasad zbyt ściśle. Niektórzy z nich nadal chodzili na pączki
i jedli nieofiarowany pokarm. Jedli również rzeczy zakazane, takie jak czekoladę
czy lody sprzedawane w sklepach. Byli i tacy, którzy po kirtanie
robili sobie tuż za drzwiami świątyni przerwę na papierosa. Niektórzy otrzymali
inicjację nie wiedząc nawet dokładnie, co zgodzili się praktykować.
Kirtanananda: Atmosfera w San Francisco była dużo bardziej rozluźniona.
Bhaktowie lubowali się w wypadach za róg na kawę i pączki. Ale
Swamijiemu podobało się to, że przychodziło tak wielu ludzi. Bardzo podobał mu
się program w Avalon Ballroom. W San Francisco były dwie grupy
bhaktów – jedni ściśle przestrzegali zasad i nakazów – kładli nacisk na
czystość, drudzy zaś nie byli zbyt zainteresowani ścisłym wypełnianiem zasad,
chcieli jednak szerzyć świadomość Kryszny tak bardzo, jak było to możliwe.
Swamiji był tak wspaniały, że przygarnął obie grupy.
*****************
Już poranne i wieczorne kirtany rozsławiły świątynię Radha-Kryszny na
terenie Haight-Ashbury, a kiedy bhaktowie zaczęli codziennie
w południe serwować darmowe posiłki, świątynia stała się integralną
częścią tamtejszej społeczności. Swamiji polecił swym uczniom, aby po prostu
gotowali i rozdawali prasadam i to miało być ich jedyne zajęcie
w ciągu dnia. Rano mieli gotować, a w południe nakarmić wszystkich,
którzy przychodzili – czasami 150 do 200 hipisów z ulic Haight-Ashbury
Przed porannym kirtanem dziewczęta stawiały na piecu owsiankę, a przed
śniadaniem pokój napełniał się hipisami, z których większość nie spała
całą noc. Dla niektórych kasza i owoce były pierwszym solidnym posiłkiem
od wielu dni.
Jednak gwoździem programu był obiad. Malati wychodziła po zakupy
i kiedykolwiek się dało, brała produkty za darmo, jako dotację. Kupowała
mąkę razową, mączkę groszkową, groch w połówkach, ryż i wszelkie
tańsze lub darmowe warzywa w rodzaju ziemniaków, marchwii, rzepy
i buraków. Każdego dnia kucharze gotowali puree ziemniaczane
z przyprawami, capati z masłem, dal z grochu w połówkach
oraz potrawę z warzyw – dla dwustu osób. Takie obiady możliwe były tylko
dzięki temu, że wielu sprzedawców chętnie udzielało dotacji na dokarmianie
hipisów.
Harsarani: Te obiady przyciągały rzesze mieszkańców Hippie Hill, którzy
przychodzili oczywiście z myślą o napełnieniu żołądka. Byli naprawdę
głodni. Trafiali się także inni: tacy, którzy pomagali w pracach
świątynnych, lecz nie byli inicjowani. Z adapteru płynęły dźwięki muzyki
nagranej przez Swamijiego oraz jego uczniów w Nowym Jorku. Panowała miła,
rodzinna atmosfera.
Haridasa: Jedzenie wynosiliśmy również na zewnątrz, przed główne wejście, choć
zasadniczo podawaliśmy w środku. To było zdumiewające. Ludzie po prostu tłoczyli
się, a my sadzaliśmy ich w rzędach od ściany do ściany. Wielu
z nich po prostu zjadało swoją porcję i wychodziło. Inne sklepy
w Haight-Ashbury sprzedawały wszystko, począwszy od korali po płyty
z nagraniami rockowymi, a nasz sklep różnił się od nich tym, że my
niczego nie sprzedawaliśmy, a po prostu dawaliśmy
Przyjmowaliśmy wszystkich. Stanowiliśmy pewnego rodzaju schronienie przed
zgiełkiem i szaleństwami na zewnątrz. Byliśmy w pewnym sensie
szpitalem, który przyniósł pomoc wielu ludziom, a może nawet ich ocalił.
Nie mam na myśli tylko ich dusz, myślę o ich ocalonych ciałach
i umysłach, tego bowiem, co działo się wówczas na ulicach, nie byli po
prostu w stanie znieść. Mówię tutaj o przedawkowaniu narkotyków,
o ludziach, którzy byli zagubieni i potrzebowali otuchy, którzy
przychodzili do świątyni jak zbłąkani włóczędzy.
Niektórzy z nich zostali i stali się
bhaktami. Codziennie działo się coś niezwykłego, a Swamiji widział to
i uczestniczył w tym. Pomysł z obiadami wyszedł od niego.
Bardziej dociekliwi, którzy mieli pytania z zakresu wiedzy duchowej, mogli
odwiedzić Swamijiego w pokoju. Wielu z nich dręczył niepokój
z powodu wojny w Wietnamie, aktualnych kłopotów związanych
z prawem, złymi doświadczeniami z narkotykami, porzuceniem szkoły lub
rodziny.
Społeczeństwo było zaniepokojone masowym napływem młodzieży do San Francisco.
Zaistniała sytuacja stwarzała problem społeczny prawie nie do opanowania.
Policja i pracownicy opieki społecznej obawiali się problemów związanych
ze zdrowiem i nędznymi warunkami życia, zwłaszcza w Haight-Ashbury.
Niektórzy przedstawiciele klas średnich bali się, że hipisi całkowicie opanują
sytuację, tak więc lokalne władze z zadowoleniem przyjęły usługi
zaoferowane przez świątynię Bhaktivedanty Swamiego. W związku z tym,
kiedy władze administracyjne dzielnicy Haight-Ashbury rozważały powołanie rady
do walki z kryzysem, zwróciły się do Bhaktivedanty Swamiego z prośbą
o uczestnictwo.
Michael Bowen: Bhaktivedanta posiadał zdumiewającą, wypływającą z oddania
moc, dzięki której odciągał ludzi od narkotyków, zwłaszcza amfetaminy, heroiny
i LSD.
Haridasa: Zwykle we wczesnych godzinach rannych do parku przyjeżdżała swoimi
budami policja i zgarniała śpiących tam nastolatków, którzy uciekli
z domu. Robili na nich obławę i próbowali odesłać z powrotem.
Hipisom potrzebna była wszelka pomoc i oni zdawali sobie z tego
sprawę. W tej sytuacji świątynia Radha-Kryszna była z całą pewnością
swego rodzaju niebem duchowym. Te dzieciaki to czuły. Uciekały z domów,
żyły na ulicach; nie było miejsca, dokąd mogłyby się udać, aby odpocząć
i gdzie nikt nie wyrządziłby im krzywdy. Wielu z nich dosłownie
wpadało do świątyni. Myślę, że ocalono w ten sposób wiele istnień. Gdyby
nie Hare Kryszna, ofiar byłoby znacznie więcej. To tak, jakbyśmy otwarli świątynię
na polu bitwy. Tutaj najtrudniej było tego dokonać, lecz właśnie tu było to
najbardziej potrzebne. Chociaż do tej pory Swami nie miał do czynienia
z niczym takim, jako środek zaradczy zastosował mantrę Hare Kryszna
i przyniosło to cudowne rezultaty. Intonowanie było wspaniałe – i dawało
efekty.
Zgodnie z tym, co Allen Ginsberg powiedział pięciu tysiącom hipisów
zgromadzonych w Avalon, poranne kirtany w świątyni oferowały istotną
służbę społeczną dla tych, którzy lądowali po LSD i pragnęli ustabilizować
swą świadomość. Czasami i sam Allen wpadał rano wraz ze znajomymi po
wspólnie spędzonej nocy. Od czasu do czasu zdarzało się też, że
"lądujący", którzy stracili panowanie, wlatywali w środku nocy
i lądowali z łomotem.
Pewnej nocy śpiących w świątyni chłopców obudziło łomotanie do drzwi,
krzyki i światła policyjne. Była druga nad ranem. Kiedy otworzyli drzwi,
do pokoju wpadł z hukiem rudy, brodaty hipis, krzycząc:
"Och, Kryszna! Kryszna! Pomóż mi! Nie daj mnie zabrać. Och, na litość
boską, pomocy!"
Policjant wetknął głowę w drzwi i uśmiechnął się.
"Postanowiliśmy go tutaj przywieźć – powiedział – bo pomyśleliśmy, że może
wy chłopaki będziecie mogli mu pomóc".
"Źle mi w tym ciele" – wykrzyknął chłopiec, kiedy policjant
zamknął za sobą drzwi, po czym zaczął mantrować z pasją, blednąc
i pocąc się obficie z przerażenia. Chłopcy Swamijiego spędzili
z nim resztę nocy, uspokajali go i mantrowali razem z nim aż do
chwili, gdy Swami zszedł na dół na kirtan i wykład.
Bhaktowie często wysyłali do Swamijiego wyczerpanych młodych ludzi
z problemami. Prawie każdemu pozwalali się z nim zobaczyć, nie
szczędząc jego cennego czasu. Pewnego razu Ravindra-svarupa w czasie
przechadzki po San Francisco spotkał człowieka, który twierdził, że kiedy stacjonował
w Wietnamie, zobaczył w swym namiocie przybyszów z Marsa.
Mężczyzna, właśnie zwolniony ze szpitala wojskowego, powiedział, że z nimi
rozmawiał. Ravindra-svarupa opowiedział mu o książce Swamiego Łatwa podróż
na inne planety. Książka ta potwierdzała istnienie życia na innych planetach.
Wysunął też przypuszczenie, że Swami prawdopodobnie mógłby powiedzieć mu coś
więcej na temat istot z Marsa. Tak więc człowiek ten odwiedził Swamijiego
w jego apartamencie. "Tak – odparł Swamiji – Marsjanie istnieją".
Stopniowo zwolennicy Swamijiego stali się bardziej ostrożni i zaczęli
chronić swego mistrza duchowego przed osobami, których obecność wydawała się
niepożądana. Jedną z takich niepożądanych osób był Rabbit, prawdopodobnie
najbrudniejszy hipis w całym Haight-Ashbury. Włosy miał zawsze
w nieładzie, brudne, a nawet pełne wszy. Jego ubranie było
obszarpane, a oblepione brudem ciało śmierdziało. Chciał spotkać się ze
Swamijim, ale bhaktowie odmówili, nie chcąc skalać jego pokoju wstrętną,
cuchnącą obecnością Rabbita. Jednak pewnego wieczoru, po wykładzie, Rabbit
czekał za drzwiami świątyni. Kiedy pojawił się Swamiji, Rabbit zapytał:
"Czy mógłbym się z tobą zobaczyć?" Swamiji wyraził zgodę.
Jeśli chodzi o ludzi rzucających wyzwanie, to niemal każdego wieczoru
przychodził ktoś, kto chciał spierać się ze Swamijim. Pewien mężczyzna
przychodził regularnie mając przygotowane argumenty z książki
filozoficznej, z której czytał na głos. Swamiji pokonywał go,
a mężczyzna szedł do domu, przygotowywał następny argument i ponownie
przychodził ze swoją książką. Pewnego wieczoru, gdy przedstawił swe wyzwanie,
Swamiji po prostu na niego spojrzał i nie pofatygował się, aby
odpowiedzieć. Lekceważenie Swamijiego było następną porażką dla mężczyzny,
który wstał i wyszedł.
Israel, podobnie jak Rabbit, był następną sławną postacią
w Haight-Ashbury. Miał długi koński ogon i podczas kirtanu często
grał na trąbce. Po jednym z wieczornych wykładów, Israel powiedział
zaczepnie: "To mantrowanie może i jest fajne, ale co przyniesie
światu? Co to da ludzkości?"
Swamiji odparł: "A ty nie należysz do świata? Jeśli tobie się podoba,
dlaczego nie miałoby się podobać innym? Więc mantruj głośno". Stojący
z tyłu wąsaty mężczyzna zapytał: "Czy jesteś guru Allena
Ginsberga?" Wielu bhaktów wiedziało, że pytanie zawiera podteksty
i że odpowiedzieć tak lub nie byłoby rzeczą kłopotliwą.
Swamiji odrzekł: "Nie jestem niczyim guru. Jestem sługą wszystkich".
Słowa Swamijego sprawiły, że cała ta wymiana zdań stała się dla bhaktów
transcendentalna. Odpowiedź Swamijiego nie tylko była sprytna, lecz wypływała
też z głębokiej, naturalnej pokory.
Pewnego ranka na wykład przyszli kobieta z dzieckiem na ręku
i mężczyzna z plecakiem. W czasie przeznaczonym na pytania
i odpowiedzi mężczyzna zapytał: "A co powiesz o moim
umyśle?" Swamiji dał mu filozoficzną odpowiedź, ale mężczyzna nalegał:
"Co z moim umysłem? Co z moim umysłem?"
Z błagalnym, współczującym spojrzeniem Swamiji powiedział: "Nie mam innego
lekarstwa. Proszę, mantruj Hare Kryszna. Nie mam innego wyjaśnienia. Nie mam innej
odpowiedzi".
Jednak mężczyzna nie przestawał mówić o swoim umyśle. W końcu jedna
z bhaktinek przerwała mu: "Zrób, co ci każe. Po prostu spróbuj".
Swamiji podniósł karatale i zaczął kirtan.
Pewnego wieczoru jakiś chłopiec wpadł na wykład, oznajmiając z krzykiem,
że na Haight Street zbiera się wzburzony tłum. Swamiji powinien natychmiast
przyjść, przemówić do nich i tym sposobem wszystkich uspokoić. Mukunda
wyjaśnił, że obecność Swamijiego nie jest tam konieczna. Inni też mogą pomóc.
Chłopiec spojrzał na Swamijiego w taki sposób, jakby stawiał ultimatum:
jeśli Swamiji natychmiast nie przyjdzie, dojdzie do rozruchów, za które będzie
odpowiedzialny. Swamiji odpowiedział tak, jakby był przygotowany na zrobienie
tego, co chciał chłopiec: "Tak, jestem gotowy". Nikt jednak nie
poszedł i rozruchów nie było.
Zwykle podczas kirtanu przynajmniej jeden z tańczących wykonywał ruchy
pełne narcyzmu, momentami lubieżne do tego stopnia, że Swamiji prosił go, aby
przestał. Któregoś wieczoru, jeszcze zanim Swamiji zszedł na dół, na kirtanie
w świątyni pewna dziewczyna w minispódniczce zaczęła wyginać ciało to
w jedną, to w drugą stronę. Kiedy jeden z bhaktów poszedł na
górę i powiedział o tym Swamijiemu, ten odparł, że nie ma problemu.
"Niech wykorzysta swą energię dla Kryszny. Zaraz zejdę i sam
zobaczę". Kiedy Swamiji przyszedł i rozpoczął nowy kirtan,
dziewczyna, bardzo szczupła, ponownie zaczęła wyginać się i wirować.
Swamiji otworzył oczy i zobaczył ją, po czym zmarszczył brwi i z niezadowoleniem
spojrzał na swoich uczniów. Jedna z bhaktinek wzięła ją na bok
i wyprowadziła ze świątyni. Kilka minut później dziewczyna wróciła mając
na sobie spodnie i zaczęła tańczyć w sposób bardziej powściągliwy.
Pewnego dnia Swamiji siedział na podwyższeniu prowadząc wykład. Widownia była
pełna. Nagle siedząca na oknie dziewczyna podniosła się i zaczęła
krzyczeć: "Czy masz zamiar tylko tam siedzieć? Co masz zamiar teraz
zrobić? No, nie masz nic do powiedzenia? Co zamierzasz zrobić? Kim ty
jesteś?" Stało się to tak nagle i jej przemowa była tak gwałtowna, że
nikt w świątyni się nie odezwał. Swamiji nie rozgniewał się
i spokojnie siedział. Wydawał się być dotknięty. Tylko siedzący przy nim
bhaktowie słyszeli, jak powiedział cicho, jakby do siebie: "To
najciemniejsza ciemność".
Innego wieczoru, podczas wykładu, do siedzącego na podwyższeniu Swamijiego
przysiadł się jakiś chłopiec. Zmierzył spojrzeniem zgromadzonych
i przerwał Swamijiemu – "Chciałbym teraz coś powiedzieć".
Swamiji odparł uprzejmie: "Zaczekaj do końca wykładu. Pytania są
potem".
Swamiji kontynuował, a chłopiec, w dalszym ciągu siedzący na
podwyższeniu, odczekał kilka minut, po czym wtrącił ponownie: "Chcę coś
powiedzieć. To, co mam do powiedzenia, chcę powiedzieć teraz". Siedzący
bhaktowie spojrzeli zdziwieni. Pomyśleli, że Swamiji sobie z tym poradzi
i nie chcieli przeszkadzać. Żaden z nich się nie ruszył. Po prostu
siedzieli, podczas gdy chłopiec zaczął chaotycznie przemawiać.
Wówczas Swamiji podniósł karatale i powiedział: "W porządku,
zacznijmy kirtan". Przez cały kirtan chłopiec siedział w tym samym
miejscu spoglądając na Swamijiego czasami obłąkańczo, a czasami groźnie.
Po pół godzinie kirtan dobiegł końca.
Swami, zgodnie ze swym zwyczajem, pokroił jabłko na małe cząstki, po czym wziął
do prawej ręki nożyk do obierania skórek oraz kawałek jabłka i wyciągnął
rękę w kierunku chłopca. Ten popatrzył najpierw na Swamiego, potem na
jabłko i nóż. W pokoju zapanowała cisza. Swamiji siedział
nieporuszony, uśmiechając się lekko do chłopca. Po dłuższej, pełnej napięcia chwili
chłopiec wyciągnął rękę. Kiedy z otwartej dłoni Swamijiego wziął kawałek
jabłka, z sali dało się słyszeć westchnienie ulgi.
Haridasa: Obserwowałem, jak Swamiji radzi sobie z różnymi sytuacjami. Nie
było to łatwe. Dla mnie był to prawdziwy sprawdzian jego siły
i zrozumienia – jak radzi sobie z tymi ludźmi nie odstręczając ich
i nie zrażając, czy też nie pobudzając w nich chęci do sprawiania
nowych kłopotów. Potrafił odwrócić ich uwagę i zanim zdążyli się
zorientować, siedzieli cicho, podobnie jak dziecko przestaje płakać, kiedy
pogładzi się je po główce. Swamiji potrafił to robić za pomocą słów, intonacji
głosu; cierpliwie pozwalał, aby sami się uspokoili, a nawet wyładowali.
Przypuszczam, że zdawał sobie sprawę z tego, że bhaktowie nie mogli po
prostu powiedzieć: "Słuchaj no ty, kiedy przychodzisz do świątyni, nie
możesz zachowywać się w taki sposób". Były to sprawy delikatnej
natury.
Niejednokrotnie ktoś podawał się za Boga. Pod wpływem narkotyków miewali wizje
i halucynacje. Chcieli przyciągnąć uwagę publiczności. Chcieli, aby ich
słuchano i wyczuwało się w nich złość do Swamiego. Czasami przez
chwilę byli zainspirowani i ich język był jak poezja. Nie byli jednak
w stanie utrzymać tego na dłuższą metę i ich mowa przekształcała się
w bełkot. Swami nie zamierzał po prostu ich uspokajać. Nie miał zamiaru
się z nimi pieścić. Pytał: "Co masz na myśli? Jeśli jesteś Bogiem, to
powinieneś posiadać wszelką wiedzę. Musisz posiadać boskie atrybuty. Czy jesteś
wszechmocny i wszechwiedzący?" Następnie wymieniał wszystkie cechy,
które trzeba posiadać, aby zostać uznanym za avatarę, za Boga. Rzeczowo
udowadniał, że są w błędzie. Posiadał wyższą wiedzę, toteż wyjaśniał im:
"Jeśli jesteś Bogiem, to czy możesz to zrobić? Czy masz taką moc?"
Bywało, że niektórzy uznawali to za wyzwanie i próbowali toczyć ze Swamim
walkę słowną. Uwaga zebranych kierowała się wówczas ku osobie zakłócającej
spokój, dążącej do stania się ośrodkiem zainteresowania. Czasami było to
niezwykle kłopotliwe. Siedziałem tam i zastanawiałem się: "W jaki
sposób poradzi sobie z tym gościem? To rzeczywiście niezły numer".
Ale Swamijiego niełatwo było pokonać. Jeśli nawet nie udało mu się przekonać
danej osoby, pozostali zebrani przyznawali mu rację, a co za tym idzie,
atmosfera się zmieniała i sala uciszała osobę zakłócającą spokój. Swamiji
zjednywał sobie publiczność wykazując, że człowiek ten nie wie, o czym
mówi. Wtedy taki delikwent wyczuwał, że nastawienie sali się zmieniło
i zdając sobie sprawę z tego, że nikt nie ma ochoty słuchać jego
gadaniny ani też nie daje jej wiary – milkł.
A zatem Swamiji bardziej rozpraszał wątpliwości słuchających niż osoby
pytającej. Robił to nie niszcząc tej osoby, używając wyższej inteligencji,
a także okazując dużo współczucia. Kiedy tak przyglądałem się temu, co robił,
zdałem sobie sprawę z tego, że jest wielkim nauczycielem i wielkim
człowiekiem. Miał tego rodzaju wrażliwość, że nie ranił innych emocjonalnie,
a zatem kiedy dana osoba siadała i milkła, nie robiła tego
w poczuciu poniesionej porażki czy też powodowana złością. Nikt nie czuł
się zraniony. Co najwyżej czuł się wyprowadzony w pole.
************
"O wpół do siódmej wybierzemy się na przechadzkę" – powiedział
pewnego ranka Swamiji. "Możecie zawieźć mnie do parku".
W drodze do Stowe Lake w Golden Gate Park towarzyszyło mu kilku bhaktów.
Dobrze znali park i poprowadzili Swamijiego na malowniczy spacer wokół
jeziora, przez mostek, ścieżkami wiodącymi przez las i przecinającymi mały
strumyczek, mając nadzieję, że zadowolą go pokazując mu piękno przyrody.
Wszystko, na co Swamiji patrzył, widział przez pryzmat pism objawionych,
a jego komentarze na temat najzwyczajniejszych nawet rzeczy pełne były
transcendentalnych instrukcji. Podczas spaceru snuł na głos rozważania.
"Ci, którzy chcą zobaczyć Boga, muszą najpierw zdobyć odpowiednie
kwalifikacje. Muszą się oczyścić. Na przykład teraz słońce chwilowo jest
przesłonięte chmurą. Ludzie mówią: ŤO, nie ma słońca...ť Ale słońce jest, tylko
nasze oczy zostały zasłonięte".
Chłopcy, niczym przewodnicy turystyczni, zaprowadzili Swamiego do najbardziej
malowniczych zakątków Podeszli do sunących po jeziorze łabędzi. Swamiji
powiedział: "Śrimad-Bhagavatam porównuje bhaktów do łabędzi,
a literaturę mówiącą o Krysznie do piękna przezroczystej tafli jeziora.
Ludzie nie będący wielbicielami są niczym wrony przyciągane do śmieci
pospolitych tematów". Przechodząc przez żwirową ścieżkę zatrzymał się
i zwrócił ich uwagę na kamyki. "Spójrzcie, jest tyle żywych istot,
ile kamyków pod nogami".
Bhaktowie z radością zaprowadzili Swamiego do dolinki, w której rosły
ogromne, obsypane białym i różowym kwieciem rododendrony Mogąc oglądać
Krysznę oczyma Swamiego czuli się uprzywilejowani.
Następnego ranka, kiedy Swamiji ponownie chciał udać się do parku, poszło
z nim więcej bhaktów. Usłyszeli od innych, że podczas spaceru Swamiji
okazuje inny nastrój. Chłopcy gotowi byli znowu poprowadzić Swamiego nowymi
szlakami wokół jeziora; ale on, nie informując o zmianie planów,
spacerował tam i z powrotem po makadamowej drodze nad jeziorem.
Swamiji zatrzymał się pod rozłożystym drzewem i wskazał na ptasie odchody
na ziemi. Z poważnym wyrazem twarzy zwrócił się do stojącego przy nim
chłopca i zapytał: "Co to oznacza?" Chłopiec zaczerwienił się.
"Ja... och... nie wiem, co to znaczy". Swamiji, zamyślony, czekał na
odpowiedź. Wokół zebrali się bhaktowie. Chłopiec uważnie przyglądał się
odchodom. Myślał, że może Swamiji oczekuje od niego odpowiedzi rozszyfrowującej
jakieś ukryte znaczenie wzoru odchodów, podobnie jak ludzie przepowiadają
przyszłość z fusów. Czując, że powinien coś powiedzieć, wybąkał: "To
są... och... odchody, odchody... och... ptasie". Swamiji uśmiechnął się
i skierował wzrok na innych oczekując odpowiedzi. Nikt się nie odezwał.
"To znaczy – rzekł Swamiji – że te ptaki [słowo birds wymówił jako bards]
przebywały na tym samym drzewie ponad dwa tygodnie". Roześmiał się.
"Nawet ptaki przywiązują się do swoich mieszkań".
Kiedy minęli pole do gry w krążki i mężczyzn grających
w warcaby, Swamiji przystanął i zwrócił się do chłopców: "Spójrzcie
tylko. Starzy ludzie w tym kraju nie wiedzą, co ze sobą zrobić. Bawią się
więc jak dzieci i trwonią swe ostatnie dni, które powinni przeznaczyć na
rozwój świadomości Kryszny. Ich dzieci podorastały i odeszły, więc
nadszedł czas, który naturalnie powinien być przeznaczony na rozwój duchowy.
Lecz z nimi jest inaczej. Mają koty czy psy i zamiast służyć Bogu,
służą psu. To największe nieszczęście. Ale nie można przemówić im do rozsądku.
Mają utarte sposoby myślenia. Dlatego zwracamy się do młodzieży, która
poszukuje".
Kiedy Swamiji wraz z towarzyszącymi mu
chłopcami minął spadzisty trawnik opodal Kezar Drive, bhaktowie powiedzieli, że
to jest właśnie słynne Hippie Hill. Wczesnym rankiem na łagodnie opadającym
zboczu wzgórza i rozległej, spokojnej łące otoczonej rzędem eukaliptusów
i dębów panowała cisza i spokój. Ale już za kilka godzin zbiorą się
tutaj setki hipisów, by rozłożyć się na trawie, spotkać z przyjaciółmi
i unieść w psychodelicznym transie. Swamiji poradził chłopcom, aby
przychodzili tutaj i urządzali kirtany.
Intonowanie było popularne i przyciągało o wiele więcej ludzi, niż
pierwsze kirtany w nowojorskim Tompkins Square Park. Czasami Swamiji
przychodził osobiście i przyłączał się do bhaktów. Pewnej niedzieli
pojawił się niespodziewanie i ku radosnemu zdumieniu bhaktów, usiadł
i zaczął grać na mridandze, donośnym głosem prowadząc śpiew.
Swamiji był w centrum zainteresowania. Wyróżniały go nawet jego wiek
i ubiór. Podczas gdy inni ludzie w parku byli na ogół młodzi, ubrani
w dżinsy i rozmaite hipisowskie stroje, Swamiji miał siedemdziesiąt
lat i ubrany był w szafranowe szaty. Także to, że wszyscy bhaktowie
witali go z wielką radością i składali mu pokłony, a teraz
patrzyli na niego z wzrokiem pełnym uczucia, sprawiło, że widzowie
spoglądali na niego z zaciekawieniem i szacunkiem. Gdy tylko usiadł,
zgromadziła się wokół niego grupka małych dzieci. Uśmiechnął się do nich
i zręcznie uderzył w mridangę, w ten sposób oczarowując je
i rozbawiając.
Govinda dasi: Z chwilą przybycia Swamijiego kirtan nabrał biegłości
i powagi, czego wcześniej brakowało. Nie byliśmy już dzieciakami
z San Francisco intonującymi mantrę Hare Kryszna. Teraz to co robiliśmy,
nabrało historycznej głębi i znaczenia. Teraz kirtan był autoryzowany.
Obecność Swamiego nadała intonowaniu świętych imion wiekowego, historycznego
charakteru. Wraz ze Swamijim przybyła cała sukcesja uczniów.
Po godzinie intonowania Swamiji przerwał kirtan i zwrócił się do
zebranych: "Hare Kryszna, Hare Kryszna, Kryszna Kryszna, Hare Hare/Hare
Rama, Hare Rama, Rama Rama, Hare Hare. Jest to transcendentalna wibracja
dźwiękowa. Ponieważ jest ona transcendentalna, przemawia do wszystkich, nawet
do tych, którzy nie rozumieją języka tego dźwięku. Na tym polega jej piękno.
Reagują na nią nawet dzieci.."
Po pięciominutowej przemowie Swamiji rozpoczął kolejny kirtan. Niektórzy
z obecnych chwycili się za ręce, uformowali koło i zaczęli tańczyć.
Przyglądając się kręgowi ludzi, którzy śpiewali Hare Kryszna i tańczyli
wokół niego, Swamiji wydawał się być głęboko zadowolony. I chociaż
entuzjazm tych hipisów często był dziki i pełen zmysłowości, niemniej
jednak dzięki intonowaniu Hare Kryszna całe zgromadzenie nabierało słodyczy.
Dla Swamijiego najważniejsze było to, że intonowanie trwało i trwało. Ubrany
w szafranowe szaty, które wydawały się subtelnie zmieniać barwy
w bladym popołudniowym słońcu, obserwował zgromadzenie z ojcowską
życzliwością; nie stawiał żadnych ograniczeń – po prostu zapraszał wszystkich
do intonowania Hare Kryszna.
*************
Pewnego dnia Malati wpadła do mieszkania Swamijiego, wyjęła ze swej torby na
zakupy malutki przedmiot i umieściła go na biurku. "Co to jest,
Swamiji?"
Bhaktivedanta Swami zobaczył przed sobą trzycalową figurkę ze spłaszczoną
głową, czarną, uśmiechniętą twarzą i dużymi, okrągłymi oczyma. Figurka
miała krótkie, grube, wystające do przodu ręce i prosty, zielonożółty tors
bez widocznych stóp.
Swamiji natychmiast złożył ręce i skłonił głowę ofiarowując tej małej
figurce wyrazy szacunku.
"Przyniosłaś Pana Jagannatha, Pana wszechświata"- powiedział
z uśmiechem w błyszczących oczach. "To Kryszna. Dziękuję ci
bardzo". Swamiji promieniał radością, a Malati i inni przysiedli
się do niego zdumieni i szczęśliwi, że widzą go tak zadowolonego. Swamiji
wyjaśnił, że Pan Jagannatha to Bóstwo Kryszny czczone w całych Indiach od
tysięcy lat. Powiedział, że wielbiony jest wraz z dwoma innymi Bóstwami:
Swym bratem Balaramą oraz siostrą Subhadrą.
Podekscytowana Malati stwierdziła, że w Cost Plus, sklepie z towarami
importowanymi, gdzie znalazła małego Jagannatha, były jeszcze inne, podobne
figurki. Swamiji kazał, aby tam wróciła i kupiła je. Malati powiadomiła
o tym męża, Śyamasundarę, po czym oboje pośpiesznie wrócili do sklepu
i kupili pozostałe dwie figurki z kompletu.
Z prawej strony Swamiji ustawił uśmiechniętego Jagannatha z czarną twarzą.
W środku postawił najmniejszą figurkę przedstawiającą Subhadrę – z
czerwonymi, uśmiechniętymi ustami oraz prostokątnym czarno-żółtym tułowiem.
Trzecia figurka, Balarama, z białą, okrągłą głową, z oczyma
otoczonymi czerwoną obwódką i szczęśliwym, czerwonym uśmiechem, miała –
podobnie jak Jagannatha – wyciągnięte do przodu ręce i stała na
niebiesko-żółtej podstawce. Swamiji postawił Go koło Subhadry. Spoglądając na
stojącą na biurku trójkę, Swamiji zapytał, czy ktoś umie rzeźbić. Śyamasundara
powiedział, że był rzeźbiarzem, więc Swamiji poprosił go, aby wyrzeźbił kopie
małego Jagannatha, Balaramy i Subhadry o wysokości trzech stóp.
Bhaktivedanta Swami opowiedział im, że ponad dwa tysiące lat temu panował król
Indradyumna, który był bhaktą Pana Kryszny. Maharaja Indradyumna pragnął mieć
statuetkę Pana w postaci, w jakiej objawił się On, gdy podróżował do
świętego miejsca Kuruksetra w czasie zaćmienia Słońca. Pan udał się tam
powozem wraz ze Swym bratem i siostrą. Król zwrócił się do słynnego
artysty z planet niebiańskich, Viśvakarmy, z prośbą
o wyrzeźbienie tych trzech form. Viśvakarma zgodził się pod warunkiem, że
nikt nie przerwie jego pracy. Król czekał przez długi czas, podczas gdy
Viśvakarma pracował w odosobnieniu. Jednak pewnego dnia król poczuł, że
nie jest w stanie już dłużej czekać i wtargnął do pracowni
Viśvakarmy, aby zobaczyć, jak przebiega praca. Zgodnie z postawionym
warunkiem Viśvakarma zniknął i pozostawił nie dokończone formy trzech
Bóstw. Niemniej jednak królowi tak bardzo podobały się cudowne postacie
Kryszny, Balaramy i Subhadry, że postanowił czcić Je w takiej formie,
w jakiej Je zastał. Zainstalował Je w świątyni i zaczął czcić
z wielkim przepychem.
Od tego czasu, kontynuował Bhaktivedanta Swami, Pan Jagannatha czczony jest
w całych Indiach, a zwłaszcza w stanie Orissa, gdzie w Puri
znajduje się Jego ogromna świątynia. Co roku, podczas gigantycznego festiwalu
Ratha-yatra, do Puri przybywają miliony pielgrzymów z całych Indii, aby
oddać cześć Bóstwom Pana Jagannatha, Balaramy i Subhadry jadącym
w procesji na trzech ogromnych wozach. Pan Caitanya, który spędził
w Jagannatha Puri ostatnich osiemnaście lat swego życia, zwykł tańczyć
i śpiewać w ekstazie przed Bóstwem Pana Jagannatha podczas corocznego
festiwalu Ratha-yatra.
Rozumiejąc, że Pan Jagannatha pojawił się w San Francisco z woli
Kryszny, Swamiji stwierdził, że powinni dołożyć wszelkich starań, aby przyjąć
i wielbić Pana Jagannatha we właściwy sposób. Jeśli Śyamasundara wyrzeźbi
formy Bóstw, to on osobiście zainstaluje je w świątyni i wówczas
bhaktowie będą mogli zacząć Je wielbić. Powiedział, że San Francisco może
zostać przemianowane na New Jagannatha Puri. Zaśpiewał: jagannathah svami
nayana-patha-gami bhavatu me. "To jest mantra do Pana Jagannatha" –
powiedział. "Jagannatha znaczy ŤPan wszechświatať. ŤO Panie wszechświata,
ukaż mi się łaskawieť. To bardzo pomyślne, że zechciał się On tutaj
pojawić".
Syamasundara kupił trzy duże kloce twardego drewna, a Swamiji sporządził
szkic, na którym zaznaczył wiele detali. Posługując się małymi figurkami
Śyamasundara obliczył proporcje oraz nowe wymiary i zabrał się do
rzeźbienia na balkonie swego mieszkania. Tymczasem bhaktowie zakupili
w Cost Plus resztę małych figurek Jagannatha i od tej chwili weszło
w modę posiadanie takiej figurki przyklejonej do zwykłego naszyjnika,
który zawieszano wokół szyi. Swamiji objaśnił, że ponieważ Pan Jagannatha jest
bardzo liberalny i łaskawy dla najbardziej upadłych, bhaktowie wkrótce
będą mogli wielbić Go w świątyni. Wielbienie form Radhy i Kryszny
wymaga bardzo wysokiego i ścisłego standardu, na który bhaktów jeszcze nie
stać, ale Pan Jagannatha jest tak łaskawy, że można Go wielbić w prosty
sposób (głównie przez intonowanie Hare Kryszna), nawet jeśli bhaktowie nie są
zbyt zaawansowani. Stopniowo, wraz z ich postępem duchowym, Swamiji
odkryje przed nimi coraz więcej szczegółów procesu wielbienia Bóstw wraz
z podstawami teologicznymi, na których się on opiera.
Wieczorem w dniu instalacji, pokój, w którym miała odbyć się
ceremonia, wypełniony był do granic możliwości bhaktami oraz gośćmi
rekrutującymi się spośród hipisów. Swamiji był już obecny i panowała
świąteczna, pełna czci atmosfera. Było to wielkie wydarzenie. Na ołtarzu
postawiono dopiero co wyrzeźbione formy Bóstw, które skupiły na Sobie wszystkie
spojrzenia. Stojące na półce z czerwonego drewna pod żółtym baldachimem
postacie oświetlone były reflektorami. Bóstwa nie miały na sobie żadnych szat
czy ozdób, tylko były świeżo pomalowane na kolory: czarny, czerwony, biały,
zielony, żółty i niebieski – w jaskrawych odcieniach. Uśmiechały się.
Swamiji także patrzył na nie, spoglądając w górę, na wysoki ołtarz.
Następnie Swamiji rozpoczął ceremonię instalacji Bóstw. Było tutaj wszystko, co
niezbędne do życia duchowego: świątynia, bhaktowie, książki, Bóstwa, prasadam.
Pragnął, aby ci młodzi ludzie skorzystali z tego. Dlaczego mieliby dalej
żyć jak zwierzęta i sądzić, że życie duchowe to prowadzone po omacku
poszukiwania "czegoś"? Powinni skorzystać z łaski Kryszny
i uczynić swe życie szczęśliwym i pomyślnym. To właśnie był powód,
dla którego Swamiji był ich niestrudzonym sługą.
Swamiji: "Hayagriva? Podejdź tutaj". Swamiji polecił przynieść dużą
świecę na tacy. Zgodnie z jego planem ceremonia miała być skromna
i polegać miała na tym, że bhaktowie i goście będą kolejno podchodzić
i ofiarowywać ogień zataczając nim kręgi przed Bóstwami Jagannatha.
"Należy zapalić świecę – poinstruował go Swamiji – i w czasie trwania
kirtanu ofiarować Bóstwu w ten sposób. [Swamiji zatoczył rękami koło przed
Bóstwem.] Widzisz?"
Hayagriva: "Tak, tak".
Swamiji: "Tak – wczasie kirtanu. A kiedy osoba ofiarowująca się
zmęczy, to ktoś, jakiś bhakta, powinien ją zmienić. A gdy i ta osoba
się zmęczy, powinna przekazać następnej, i tak dalej, aż do końca kirtanu.
Zaczniecie już teraz, w czasie tego kirtanu. Rozumiesz? Tak. Ty
rozpoczniesz, a jak będziesz zmęczony, przekażesz to następnej osobie.
Będzie to się odbywało w ten sposób".
Ze swego miejsca Swamiji kierował czynnościami Hayagrivy, gdy ten szedł ze
świecą w kierunku Bóstw. Kilka dziewcząt chichotało w nerwowym
oczekiwaniu. "Przed Bóstwem" – powiedział Swamiji. "W porządku.
A teraz zacznijmy kirtan".
Swamiji zaczął grać na karatalach i śpiewać mantrę Hare Kryszna na popularną
melodię, którą wprowadził w Ameryce. "Bardziej do przodu" –
zawołał i nakazał Hayagrivie gestem, aby stanął tuż przed Bóstwami.
Bhaktowie oraz goście powstali z miejsc i zaczęli tańczyć. Wznosili
ramiona, kołysali się rytmicznie przestępując z nogi na nogę,
z twarzami zwróconymi ku świetlistym, osobowym formom Bóstw,
i śpiewali. Światła na baldachimie zaczęły błyskać różnymi kolorami:
niebieskim, czerwonym i żółtym, oświetlając niezwykłe oczy Pana
Jagannatha, Subhadry i Balaramy. Mukunda, który postarał się
o oświetlenie, uśmiechał się i spoglądał w kierunku Swamijiego
w nadziei uzyskania aprobaty. Swamiji skinął głową i z pełną mocą
kontynuował śpiew.
Młodzi hipisi śpiewali i tańczyli z entuzjazmem, wiedząc, że kirtan
trwał zwykle godzinę. Niektórzy z nich zdołali nawet uchwycić sens słów
Swamijiego, kiedy mówił o tym, że trzeba skupić umysł na osobowej formie
Najwyższego Pana, a także zrozumieli, gdy Swamiji popatrzył na Bóstwa
i rzekł: "Tutaj jest Kryszna". Pozostali nie wiedzieli,
o co chodzi, niemniej jednak uważali, że śpiewanie Hare Kryszna
i przyglądanie się uśmiechniętym od ucha do ucha wielkookim Bóstwom,
stojącym na ołtarzu pośród kwiatów i dymiących kadzideł, jest po prostu
wspaniałe.
Bhaktivedanta Swami patrzył z przyjemnością, jak jedna osoba po drugiej
ofiarowuje ogień Panu Jagannathowi. Była to prosta procedura instalacji Bóstw.
Jakkolwiek w dużych świątyniach w Indiach instalacja Bóstwa wiązała
się z zawiłą, ścisłą procedurą i ciągnęła się nieprzerwanie przez wiele
dni, kierowana przez wysoko opłacanych braminów, tutaj, w San Francisco,
nie było takich osób, a poza tym nie było możliwości utrzymania wielu
innych standardów.
Według kastowych braminów z Indii dotykanie Pana Jagannatha
i prowadzenie procesu wielbienia przez osoby nie będące hindusami jest
herezją. Poza Swamijim nikt z tutaj obecnych nie dostałby nawet pozwolenia
na wejście do świątyni Jagannatha w Puri. Biały człowiek, mieszkaniec
Zachodu, nie może oglądać Pana Jagannatha – z wyjątkiem jednego razu w roku
w czasie Jego przejażdżki wozem podczas festiwalu Ratha-yatra. Jednak
takie ograniczenia były tylko społecznym zwyczajem, a nie zaleceniem pism
świętych. Śrila Bhaktisiddhanta Sarasvati wprowadził proces wielbienia Bóstw
i inicjacji dla wszystkich, bez względu na pochodzenie, przynależność
rasową czy narodowość. Także Bhaktivinoda Thakura, ojciec Bhaktisiddhanty
Sarasvatiego, tęsknił za dniem, w którym ludzie z Zachodu połączą się
ze swymi hinduskimi braćmi i będą wspólnie śpiewać Hare Kryszna.
Bhaktivedanta Swami przybył na Zachód w celu wypełnienia pragnień
i wizji swego mistrza duchowego oraz Bhaktivinody Thakury. Zatem obecnie –
jeśli ludzie z Zachodu mieli stać się prawdziwymi vaisnavami – należało
dać im proces wielbienia Bóstw. W przeciwnym razie trudniej będzie się im
oczyścić. Bhaktivedanta Swami całkowicie ufał wskazówkom swego mistrza
duchowego oraz pismom świętym. Wierzył w to, że Pan Jagannatha jest
szczególnie łaskawy dla upadłych. Modlił się, aby Pan wszechświata nie czuł się
urażony tym przyjęciem w New Jagannatha Puri.
Kiedy kirtan dobiegł końca, Swamiji poprosił Haridasa o przyniesienie
świecy, a następnie przesunął ręce nad jej płomieniem i dotknął
czoła. "Tak – powiedział – pokaż wszystkim. Każdemu. Weź to w ten
sposób i podejdź do każdego". Pokazał, w jaki sposób Haridasa
powinien zbliżyć się z ogniem kolejno do każdej osoby znajdującej się
w pokoju, tak aby wszyscy obecni mogli dotknąć rękami płomieni,
a następnie dotknąć czoła, tak jak on sam to pokazał. Gdy Haridasa
podchodził z ogniem od jednej osoby do drugiej, kilku bhaktów rzuciło na
tacę drobne monety, a inni poszli za ich przykładem.
Swamiji objaśniał dalej: "Bhagavatam poleca słuchanie, intonowanie,
myślenie i wielbienie. Proces, jaki przed chwilą wprowadziliśmy
z okazji pojawienia się Jagannatha Swamiego oznacza, że obecnie świątynia
ta jest świątynią w pełnym tego słowa znaczeniu. Tak wygląda proces
wielbienia. Nosi on nazwę arati. To arati będzie się odbywało pod koniec
kirtanu. A w zakres procesu wielbienia wchodzi przyjęcie ognia i danie
czegoś w ofierze odpowiednio do możliwości. Jest to więc prosty proces
i jeśli będziecie go przestrzegać, zobaczycie, jaką realizację Prawdy
Absolutnej wam przyniesie.
"Proszę was jeszcze o jedno: wszyscy bhaktowie, którzy przychodzą do
świątyni, powinni przynieść ze sobą jeden owoc i jeden kwiat. Jeśli
możecie przynieść więcej owoców i więcej kwiatów, to wspaniale. Jeśli nie,
to kupienie jednego kwiatu i jednego owocu nie powinno być zbyt dużym
wydatkiem. Następnie ofiarujcie je Bóstwu. Więc proszę was, kiedy przychodzicie
do świątyni, przynoście te rzeczy. Może to być jakikolwiek owoc. Nie znaczy to,
że musicie przynosić bardzo drogie owoce. Jakikolwiek owoc. Na co was stać.
Jeden owoc i jeden kwiat".
Przerwał i rozejrzał się po pokoju: "Dobrze, a teraz możecie
rozdać prasadam".
Goście usiedli w rzędach na podłodze, a bhaktowie zaczęli rozdawać
prasadam, pierwszy talerz podając Swamijiemu. Wśród potraw były te, których
gotowania Swamiji osobiście uczył bhaktów w swej kuchni, mianowicie:
samosy, halava, purisy, ryż, kilka rodzajów gotowanych warzyw, czatnej
z owoców, słodycze – wszystkie specjały niedzielnych uczt. Goście byli
urzeczeni prasadam i jedli tyle, ile tylko mogli dostać. W czasie gdy
uczniowie Swamiego, a szczególnie specjalizujące się w tym bhaktinki,
nakładali coraz więcej prasadam, goście prowadzili towarzyskie rozmowy
i odprężeni, rozkoszowali się nastrojem wieczoru. Po spróbowaniu
wszystkich potraw, Swamiji uniósł do góry brwi i stwierdził: "Bardzo
dobre. Wszelka chwała kucharzom!"
Obecność Pana Jagannatha sprawiła, że świątynia natychmiast nabrała niezwykłego
uroku. Bhaktowie codziennie robili dla Niego girlandy. Z Nowego Jorku
przybyły właśnie namalowane przez Jadurani obrazy Pana Visnu, a Govinda
dasi namalowała duży portret Swamijiego, który wisiał teraz tuż obok jego
siedzenia. Bhaktowie powiesili na ścianach także hinduskie ryciny
przedstawiające Krysznę. Światła padające na Pana Jagannatha wywoływały
wrażenie, jakby Jego oczy pulsowały, a barwy ciała zmieniały się. Stał się
zatem nadzwyczajną atrakcją w psychodelicznym Haight-Ashbury
Stosując się do prośby Swamijiego, zarówno bhaktowie, jak i goście zaczęli
przynosić dary i składać je w ofierze na ołtarzu Pana Jagannatha.
Przychodzący hipisi zostawiali wszystko, co tylko mogli: kłos pszenicy pół
bochenka chleba, paczkę rodzynków, cukierka czy świece, kwiaty lub owoce.
Usłyszawszy o tym, że przed użyciem czegoś samemu należy wpierw ofiarować
to Bogu, niektórzy z hipisów zaczęli znosić swoje nowo nabyte ubrania i przed
założeniem ich na siebie ofiarowywali je Panu Jagannathowi z modlitwą. Nie
stosowali się do Jego wskazówek, jednakże pragnęli, aby ich pobłogosławił.
Każdego wieczoru bhaktowie wykonywali ceremonię arati tak, jak nauczyli się od
Swamijiego, czyli po kolei ofiarowując ogień przed ołtarzem Pana Jagannatha. Na
pytanie bhaktów, czy mogą wzbogacić ceremonię, Swamiji odparł, że mogą
ofiarowywać także kadzidła. Powiedział, że istnieje tak dużo szczegółów
związanych z wielbieniem Bóstw, że ich ilość byłaby w stanie dać bhaktom
zajęcie na dwadzieścia cztery godziny na dobę, ale jeśli powiedziałby im to
wszystko naraz, zemdleliby.
Rozmawiając prywatnie w pokoju z jednym
z uczniów, Swamiji powiedział, że podczas kirtanu w świątyni myślał
o Panu Caitanyi tańczącym przed Panem Jagannathem. Opowiedział, jak Pan
Caitanya udał się do Puri i tańczył przed Panem Jagannathem w takiej
ekstazie, że nie mógł wypowiedzieć niczego poza "Jag... Jag..." Pan
Caitanya myślał: "Kryszno, od tak dawna pragnąłem Cię zobaczyć.
A teraz widzę Cię". Gdy Pan Caitanya przebywał w Puri,
przychodziło do Niego z wizytą po pięćset osób na raz i każdego
wieczoru odbywał się ogromny kirtan z udziałem czterech grup
z instrumentami. W każdej takiej grupie było czterech mridangistów
i osiem osób grających na karatalach. "Jedna grupa po tej stronie,
druga po tamtej" – wyjaśniał Swamiji. "Jedna z przodu, druga
z tyłu, a pośrodku Caitanya Mahaprabhu. Wszyscy tańczyli
i cztery grupy śpiewały ŤHare Kryszna, Hare Kryszna, Kryszna Kryszna...ť
Tak było przez cały czas pobytu Pana Caitanyi w Jagannatha Puri".
Bhaktowie rozumieli, że istniała ogromna różnica pomiędzy nimi samymi
a Swamijim. On nigdy nie był hipisem. Nie czuł się jak u siebie
pośród iluzorycznej atmosfery Haight-Ashbury wywołanej wpływem LSD, pośród
psychodelicznych plakatów, muzyków rockowych, hipisowskiego żargonu
i ulicznych włóczęgów. Wiedzieli, że różnił się od nich, chociaż czasami
o tym zapominali. Każdego dnia spędzał z nimi tak dużo czasu – jadł
z nimi, żartował i polegał na nich. Czasami jednak przypominali sobie
o jego specyficznej tożsamości. Gdy śpiewał z nimi w świątyni
przed Panem Jagannathem, on – w odróżnieniu od nich – myślał o kirtanach
Pana Caitanyi przed Panem Jagannathem w Puri. Patrząc na Jagannatha, Pan
Caitanya widział Krysznę, a Jego miłość do Kryszny była tak ogromna, że
doprowadzała Go do szaleństwa. Swamiji zagłębiał się w te sprawy
o wiele bardziej, niż jego uczniowie mogli pojąć, a jednak przebywał
z nimi jako ich najlepszy przyjaciel i duchowy przewodnik. Był sługą,
który uczył ich, jak się modlić, aby być zdolnym służyć Krysznie: "O Panie
wszechświata, ukaż mi się łaskawie".
*************
Górna szata lekko otulała jego ramiona, kiedy tuż przed odjazdem stał przy
otwartych drzwiach samochodu i patrzył w stronę żegnających go
bhaktów oraz świątyni – sklepiku. Nie był to już zwyczajny sklep. Miejsce to
stało się czymś wartościowym: New Jagannatha Puri. Śrila Bhaktisiddhanta
Sarasvati poprosił go, aby tu przyjechał. Który z jego braci duchowych
mógł sobie wyobrazić, jak bardzo zwariowani byli ci amerykańscy hipisi,
w halucynacjach pod wpływem narkotyków krzyczący "Jestem
Bogiem!"? Tak wiele nieszczęśliwych i szalonych dziewcząt
i chłopców, pomimo zamożności i wykształcenia. Jednak teraz – dzięki
zetknięciu się ze świadomością Kryszny – niektórzy z nich odnajdywali
szczęście.
W dzień przyjazdu Swamijiego reporter zapytał go, dlaczego przybył do
Haight-Ashbury. Odparł na to: "Ponieważ czynsze są tutaj niskie".
Pragnął szerzyć ruch Pana Caitanyi; z jakich innych przyczyn zamieszkałby
w tym małym, walącym się sklepiku w sąsiedztwie chińskiej pralni
i Diggers Free Store? Reporterzy zapytali, czy do przyjmowania świadomości
Kryszny zaprasza także hipisów i przedstawicieli bohemy "Tak –
powiedział – każdego". Wiedział bowiem, że z chwilą przyłączenia się
do niego staną się innymi ludźmi.
Obecnie bhaktowie stanowili jedną rodzinę. Jeśli będą stosowali się do jego
wskazówek, utrzymają swą siłę. Jeśli będą szczerzy, Kryszna im pomoże. Był
wśród nich Pan Jagannatha i mieli wielbić Go z pełną wiarą. Dzięki
intonowaniu Hare Kryszna i stosowaniu się do wskazówek swego mistrza
duchowego będą się oczyszczać.
Swamiji, w asyście kilku uczniów, wsiadł do samochodu i udał się na
lotnisko, a w ślad za nim kawalkada samochodów z bhaktami. Na lotnisku
bhaktowie płakali. Swamiji zapewnił ich, że wróci, jeśli zorganizują festiwal
Ratha-yatra. "Musicie zorganizować procesję na głównej ulicy" –
powiedział. "Zróbcie to dobrze. Musimy przyciągnąć wielu ludzi.
W Jagannatha Puri takie procesje odbywają się każdego roku. Wtedy Bóstwo
może opuścić świątynię".
Wiedział, że będzie musiał tutaj wrócić, aby dopilnować rozwoju delikatnej
roślinki służby oddania, którą zasadził w ich sercach. W przeciwnym
razie jak mógłby oczekiwać od tych neofitów, że przetrwają w tym oceanie
materialnych pragnień zwanym Haight-Ashbury? Raz za razem obiecywał im, że
powróci. Prosił ich – Mukundę, Śyamasundarę, Guru dasa, Jayanandę, Subala,
Gaurasundarę, Hayagrivę, Haridasa i dziewczęta – by współpracowali ze
sobą.
Zaledwie dwa i pół miesiąca temu przybył na to samo lotnisko witany przez
tłum śpiewających młodych ludzi. Wielu z nich było teraz jego uczniami,
z trudem przyjmującymi swoją duchową tożsamość i złożone śluby.
Jednakże rozstawał się z nimi bez skrupułów. Wiedział, że niektórzy
z nich mogą upaść, jednakże nie mógł pozostać z nimi na zawsze. Jego
czas był ograniczony.
Bhaktivedanta Swami, ojciec dwóch małych grup neofitów, czule żegnał się
z jedną z nich i kierował się na wschód, gdzie druga grupa
oczekiwała go w zupełnie innym, radosnym nastroju.
*************
Nowy Jork Maj 1967 roku
Nic nie wskazywało na to, że zdrowie Swamijiego pogorszy się, a nawet
jeśli były jakieś znaki ostrzegawcze, to nikt nie zwrócił na nie uwagi. Gdy
wyjeżdżał z San Francisco do Nowego Jorku, nikt z bhaktów nie
przekazał żadnej wiadomości, że Swamiji powinien zwolnić tempo. Co prawda
Swamiji mówił o "blokadzie" w uszach po odbyciu pięcio-
i półgodzinnego lotu, ale poza tym wyglądał dobrze. Nie odpoczął, tylko zaraz
po uroczystym powitaniu na lotnisku przez trzy godziny prowadził
w świątyni wykład i kirtan. Dla swych nowojorskich uczniów był kimś
bardzo drogim i zachwycającym i swą obecnością, spojrzeniami oraz
słowami zwiększał ich świadomość Kryszny. Dla nich jego podeszły wiek (miał
wówczas 72 lata) był po prostu jeszcze jedną z jego transcendentalnych
cech. On był ich siłą, a zatem nigdy nie zastanawiali się nad jego siłą.
Pewne oznaki wskazywały na to, że powinien uważać na siebie. Przeżył ciężkie
chwile podczas programu telewizyjnego Allena Burke'a i w drodze powrotnej
powiedział, że światła telewizyjne wywołały u niego tak przenikliwy ból
głowy, iż w pewnym momencie wydawało mu się, że nie będzie w stanie
kontynuować występu.
Pewnego dnia podczas wykładu Rupanuga, siedzący najbliżej podwyższenia
Swamiego, zauważył, że gdy Swamiji mówi, drży mu ręka. Natomiast rankiem kilka
miesięcy wcześniej, w dzień po nagraniu płyty, Kirtanananda był przy tym,
jak Swamiji długo nie mógł zasnąć skarżąc się na dygotanie serca
i niemożność zrobienia ruchu. "Jeśli kiedykolwiek poważnie zachoruję
– powiedział wtedy do Kirtananandy – nie wzywajcie lekarza. Nie zawoźcie mnie
do szpitala. Dajcie mi po prostu mój japas i intonujcie Hare
Kryszna".
Uczniowie Swamijiego niechętnie zdobywali się na ograniczanie jego swobody.
Kirtanananda próbował. Podczas kirtanu w Avalon, widząc, że Swamiji, zlany
potem, tańczy i skacze do góry, nalegał, aby zatrzymali kirtan, na co inni
stwierdzili, że jest obłąkany.
Poza tym Swamiji nie lubił, aby go w czymkolwiek ograniczano. I kimże
byli oni, aby ograniczać jego? On był upełnomocnionym reprezentantem Kryszny,
zdolnym pokonać wszelkie trudności. Był czystym bhaktą. Mógł dokonać
wszystkiego. Czyż nie mówił wielokrotnie o tym, że czysty bhakta znajduje
się ponad materialnymi niedolami?
Pewnego razu Swamiji napisał list dodający otuchy obłożnie chorej babci jednego
ze swych uczniów. Bhaktowie stwierdzili jednak, że chociaż Swamiji mógł służyć
radą i wskazówkami czyjejś starej babci, to jednak nic, co było jej
udziałem, nie mogło przydarzyć się jemu. Oczywiście, mówił o sobie jako
o starym człowieku, ale na ogół robił to na wykładach, aby podkreślić
nieuchronność starzenia się.
Bhaktom wydawało się, że Swamiji cieszy się żelaznym zdrowiem. Jego oczy lśniły
blaskiem płynącym z duchowych emocji, skórę miał gładką i złocistą,
a jego uśmiech był świadectwem zdrowia i dobrego samopoczucia.
Pewnego razu któryś z chłopców stwierdził, że uśmiech Swamiego jest tak
męski, że kojarzy mu się z widokiem byka i żelaznych pazurów. Swamiji
brał zimne prysznice, chodził na poranne spacery po Lower East Side, grał na
mridandze i dobrze się odżywiał. Nawet gdyby bhaktowie chcieli zwolnić
tempo jego działania, to cóż mogli zrobić?
Jednakże w ostatnim tygodniu maja Swamiji zaczął odczuwać zmęczenie. Mówił
o palpitacjach serca. W nadziei, że za dzień lub dwa symptomy te
ustaną, Kirtanananda zalecił mu wypoczynek i przerwę w przyjmowaniu
gości. Jednak jego stan uległ pogorszeniu.
Kirtanananda: Swamiji zaczął się skarżyć na złe funkcjonowanie lewego ramienia.
Potem w lewej części jego ciała wystąpiły skurcze, lewa ręka drżała
w nie kontrolowany sposób. Wyglądało to tak, jakby opanował go jakiś
tajemniczy ból – wewnętrzny czy psychologiczny.
Acyutananda: Było to dwa dni przed Zaduszkami, w niedzielę, i właśnie
zorganizowaliśmy duży popołudniowy program w jakiejś sali w centrum.
Kiedy wszyscy bhaktowie byli gotowi do drogi, udałem się na górę do Swamijiego,
aby go zabrać. Swamiji, blady na twarzy, leżał na wznak. Powiedział: "Posłuchaj
mego serca". Poczułem drżenie w jego piersi.
Zszedłem na dół, lecz nie chciałem stawiać wszystkich na nogi i wywołać
paniki. Podszedłem do Kirtananandy i szepnąłem mu: "Swamiji ma
łagodne palpitacje serca". Natychmiast pobiegliśmy na górę. Swamiji
powiedział: "Masujcie w tym miejscu". Masowałem więc jego klatkę
piersiową. Pokazał mi, jak to robić. Powiedział: "Niech inni idą,
a Acyutananda zostanie. Jeśli coś się stanie, to was zawoła".
Tak więc inni poszli, zrobili program, a ja czekałem. Przywołał mnie do
siebie jeden czy dwa razy i kazał szybko masować piersi. Potem otworzył
oczy i odzyskał rumieńce. Przyglądałem mu się z otwartymi ustami
i zastanawiałem się, co robić. Spojrzał na mnie i rzekł:
"Dlaczego siedzisz bezczynnie? Mantruj Hare Kryszna". Wieczorem
palpitacje powróciły, spałem więc w pokoju obok. Późną nocą znowu mnie
zawołał i kazał robić masaż.
Kirtanananda: Było to we wtorek po południu, w Zaduszki. Siedziałem ze
Swamijim w jego pokoju. Podczas gdy z dołu dochodziły odgłosy
kirtanu, u Swamijiego ponownie wystąpiły drgawki. Jego twarz zaczęła
tężeć, a oczy wywracały się do góry. Wtem, niespodziewanie przewrócił się
do tyłu, a ja zdążyłem go pochwycić. Z jego ust wydobyły się szeptem
wypowiedziane słowa: "Hare Kryszna". Potem wszystko ustało. Myślałem,
że wraz z tymi słowami Swamiji wydał ostatnie tchnienie, ale po chwili
znowu zaczął oddychać i jednocześnie mantrować. Nie odzyskał jednak
panowania nad swym ciałem.
Brahmananda: Byłem przy nim wraz z Kirtananandą. Był to weekend przed
Świętem Zmarłych. Nie mieliśmy pojęcia, co Swamijiemu dolega. Nie mógł usiąść,
wydawał bolesne jęki i nikt z nas nie wiedział, co się dzieje. Ja
i Kirtanananda pielęgnowaliśmy go; próbowaliśmy robić różne rzeczy.
Wyszedłem do miasta, aby kupić dla niego basen.
Lewa część ciała Swamijiego była sparaliżowana. Poprosił, aby na ścianie
naprzeciwko niego powiesić wizerunek jego mistrza duchowego. We frontowym
pokoju jego mieszkania zgromadzili się bhaktowie i Swamiji poprosił, aby
intonowali Hare Kryszna. Następnie powiedział, aby modlili się do Kryszny
w formie Nrsimhadevy.
Satsvarupa: Swamiji powiedział, abyśmy modlili się do Pana Nrsimhy
w następujący sposób: "Mój mistrz duchowy nie ukończył jeszcze swojej
pracy". Pozwolił nam, abyśmy kolejno się wymieniali i o różnych
porach masowali jego ciało w różnych miejscach. Potem kazał nam zejść na
dół i robić całonocny kirtan.
Przez całą noc Swamijiego bolało serce. Następnego dnia jego stan był nadal
krytyczny. Mówił jedynie szeptem i był zbyt wyczerpany, by rozmawiać. Był
sceptycznie nastawiony do lekarzy i sam wystawił diagnozę: atak serca
z objęciem części mózgu, powodujący paraliż lewej strony ciała. Lekarstwem
na to, jak powiedział, jest masaż.
Brahmananda: Dzień po Zaduszkach musieliśmy wezwać pogotowie. Beth Israel nie
miało karetek pogotowia, więc zadzwoniłem po prywatny ambulans. Ze szpitalem
uzgodniliśmy, że Swamiji przyjedzie o dziewiątej rano, ale karetka nie
nadjeżdżała aż do samego południa. Przez cały ten czas Swamiji wydawał bolesne
jęki. W końcu podjechała karetka z okropną obsługą. Traktowali
Swamijiego jak tobołek ze szmatami. Pomyślałem, że może byłoby lepiej, gdybyśmy
go zawieźli taksówką.
Lekarze w Beth Israel, a raczej ich asystenci, pobrali Swamijiemu
krew, zrobili zastrzyki i przystąpili do badań. Wystawiona przez nich
diagnoza nie była ostateczna; zamierzali eksperymentować. Nagle do pokoju
wszedł lekarz i zapowiedział kolejne badanie – punkcję rdzenia kręgowego.
Na to, aby dyskutować wszelkie za i przeciw Swamiji był po prostu za
słaby. Oddał się w opiekę swym uczniom i Krysznie.
Tymczasem lekarz nie chciał, aby mu przeszkadzano. Wyjaśnił, dlaczego punkcja
rdzenia kręgowego jest konieczna, lecz nie konsultował się z nikim
i nie pytał o zgodę. Wszyscy – poza Kirtananandą, który uparł się, że
zostanie – musieli opuścić pokój. Ani Swamiji, który był na to za słaby, ani
też jego chłopcy, którzy nie byli pewni, jak działać w jego imieniu, nie
sprzeciwili się lekarzowi. Bhaktowie gęsiego wyszli z pokoju,
w którym leżał Swamiji, podczas gdy lekarz zaczął przygotowywać największą
i najbardziej przerażającą igłę, jaką w życiu widzieli.
Kiedy pozwolono im wrócić, jeden z bhaktów zapytał z troską:
"Czy to bolało?" Wówczas Swamiji, którego złociste ciało zawinięte
było w białe szpitalne szaty, odwrócił się nieco i szepnął:
"Jesteśmy tolerancyjni".
Rupanuga: Kiedy Swamiji po raz pierwszy znalazł się w szpitalu, bardzo
trudno było mi się z tym pogodzić. Nie wiedziałem, co robić. Brakowało mi
doświadczenia w tego rodzaju nagłych sytuacjach. Nie miałem pewności, jak
mu służyć. To było przerażające doświadczenie.
Życie Swamijiego wisiało na włosku, a jego uczniowie nie wiedzieli, co
robić, aby go ocalić. Leżał w łóżku, jak gdyby zdany na ich łaskę, ale
personel szpitalny uważał go za swoją własność – za starca z chorobą serca
i przedmiot badań. Czy powinni wyrazić zgodę na EEG? Co to jest EEG? Czy
operacja jest konieczna? Operacja! A przecież Swamiji prosił kiedyś, żeby
nigdy nie zawozić go do szpitala. "Zróbcie mi masaż i mantrujcie Hare
Kryszna" – to było wszystko, co powiedział.
5 czerwca Swamiji otrzymał serdeczny, pełen uczucia list podpisany przez
wszystkich uczniów z San Francisco. Dowiedziawszy się z niego, że
wszyscy przez całą noc intonowali i modlili się o jego zdrowie,
podyktował krótką odpowiedź.
Moi drodzy chłopcy i dziewczęta!
Jestem Wam wielce zobowiązany za wszystkie modlitwy jakie kierowaliście do
Kryszny w intencji mego wyzdrowienia. Z pewnością miałem umrzeć we
wtorek, lecz dzięki Waszym szczerym i gorliwym modlitwom zostałem ocalony.
Obecnie powoli dochodzę do siebie. Mam też nadzieję ujrzeć Was znowu
i intonować z Wami Hare Kryszna. Jestem bardzo rad z informacji
o Waszym postępie i mam nadzieję, że nie będziecie mieli trudności ze
zrozumieniem świadomości Kryszny. Moje błogosławieństwo jest zawsze
z Wami, więc z ufnością dalej intonujcie Hare Kryszna, Hare Kryszna,
Kryszna Kryszna, Hare Hare/ Hare Rama, Hare Rama, Rama Rama, Hare Hare.
Swamiji pragnął opuścić szpital już od kilkunastu dni. "Oni tylko wbijają
igły" – skarżył się. Z każdym dniem obciążał też swoje Towarzystwo
większymi długami. Bhaktowie wynajęli mały domek letniskowy nad morzem
w Long Branch w stanie New Jersey, dokąd Swamiji mógł udać się na
rekonwalescencję. Postanowili, że Kirtanananda będzie jego kucharzem, a Gaurasundara
i jego żona, Govinda dasi, mieli przyjechać z San Francisco, aby
zająć się utrzymaniem domu. Jednak lekarz chciał, aby Swamiji poddał się
następnemu badaniu elektroencefalograficznemu i dalszym obserwacjom.
Pewnego dnia, podczas wizyty Brahmanandy i Gargamuniego, do pokoju
Swamijiego wszedł lekarz i oznajmił, że pacjent musi się udać na dół na
prześwietlenie.
"Nie będzie kłucia?" – zapytał Swamiji. "Nie" – odparł
lekarz. "Niech się pan nie boi".
Kiedy pielęgniarka przywiozła łóżko na kółkach, Swamiji powiedział, że chce,
aby wiózł go Gargamuni. Usiadł na łóżku ze skrzyżowanymi nogami, rękę włożył do
woreczka z japasem, a Gargamuni, podążając za pielęgniarką, wyjechał
z nim za drzwi, jechał kawałek korytarzem i dotarł do windy. Zjechali
na dół na drugie piętro i weszli do pokoju. Pielęgniarka zostawiła ich
samych. Gargamuni wyczuwał, że Swamiji jest zaniepokojony. On sam także był
podenerwowany. Przebywanie w takim miejscu z mistrzem duchowym nie
było zbyt przyjemne. Po chwili weszła inna pielęgniarka ze strzykawką
w ręce: "Czas na mały zastrzyk, Swamiji". "Nie" –
potrząsnął głową Swamiji.
"Przykro mi" – powiedział kategorycznie Gargamuni. "Nie będzie
zastrzyku".
Pielęgniarka była zirytowana, lecz uśmiechała się: "To nie będzie
bolało".
"Zawieź mnie z powrotem do pokoju" –
nakazał Swamiji Gargamuniemu. Kiedy pielęgniarka nadal upierała się przy swoim,
Gargamuni – w typowy dla siebie sposób – zuchwale stanął między nią
a swoim mistrzem duchowym.
"Jestem gotów walczyć, jeśli będzie potrzeba" – pomyślał. "Nie
pozwolę na żaden zastrzyk" – rzekł do pielęgniarki i wyjechał wózkiem
z pokoju, zostawiając ją za sobą.
Gargamuni zabłądził. Znajdowali się gdzieś na drugim czy trzecim piętrze pośród
wielu korytarzy i drzwi. Pokój Swamijiego mieścił się na szóstym piętrze.
Nie wiedząc dokąd jadą, Gargamuni przemierzał komarze ze Swamijim siedzącym po
turecku i intonującym Hare Kryszna.
Brahmananda przybył do laboratorium rentgenowskiego kilka sekund po ucieczce
swego brata. Pielęgniarka i praktykantka z oburzeniem opowiadały
o tym, co się wydarzyło.
Brahmananda: Uważali to za porwanie. Swamiji był ich własnością i dopóki
przebywał w szpitalu, był do ich dyspozycji i mogli robić z nim
wszystko, co tylko chcieli. Tymczasem Gargamuni wykradł im go.
Gargamuni dotarł do windy. Miał trudności z manewrowaniem łóżkiem i z
pośpiechu uderzył w ścianę. Zapomniał przy tym, na którym piętrze był
pokój Swamijiego. Wiedział tylko, że chroni Swamijiego, który chciał, aby go
stąd zabrano.
Kiedy Gargamuni dotarł w końcu do pokoju 607, pokoju Swamijiego, zastał
w nim stażystkę, która mówiła coś z oburzeniem w głosie.
"Nic mnie to nie obchodzi" – rzucił w odpowiedzi. "On nie
życzy sobie więcej igieł ani badań. Chcemy stąd wyjść". Nadszedł
Brahmananda, uspokoił swego młodszego brata i pomógł Swamijiemu znaleźć
się z powrotem w łóżku.
Swamiji powiedział, że chce opuścić szpital. Kiedy przybył lekarz, Swamiji
usiadł i rzekł zdecydowanym głosem: "Doktorze, czuję się już dobrze.
Mogę wyjść". I potrząsnął ręką lekarza na dowód, że jest już silny
i zdrowy. Lekarz zaśmiał się. Powiedział, że chociaż Swamiji istotnie
nabiera sił, to jednak będzie musiał pozostać jeszcze kilka dni. Bez wątpienia
nadal istnieje zagrożenie. Potrzebny mu jest staranny nadzór lekarski. Należy
poddać go kolejnemu badaniu elektroencefalograficznemu.
Swamiji w dalszym ciągu czuł bóle w okolicy serca, ale lekarzowi
powiedział, że jego chłopcy mają dla niego miejsce do wypoczynku nad morzem. To
bardzo dobrze, odrzekł lekarz, ale on nie może pozwolić swemu pacjentowi odejść
od razu.
Jednakże Swamiji już się zdecydował. Brahmananda i Gargamuni postarali się
o wynajęcie samochodu. Zebrali rzeczy Swamijiego i pomogli mu się
ubrać. Wyprowadzali Swamijiego na oczach pracowników szpitala, do których
dotarło, iż w rzeczy samej zabierają im w końcu tego starego
człowieka, toteż niektórzy usiłowali ich powstrzymać. Brahmananda powiedział
im, aby nie martwili się o Swamijiego, gdyż jest on bardzo drogi swoim
uczniom i że roztoczą nad nim właściwą opiekę. Będzie miał regularne
masaże oraz dużo odpoczynku i będą podawali mu wszystkie przepisane przez
nich lekarstwa. Po rekonwalescencji będzie mógł zgłosić się na kontrolę.
Brahmananda: Lekarze byli zdegustowani. Grozili nam: "Ten człowiek jest
bliski śmierci". Naprawdę nas przestraszyli. Powiedzieli: "Ten
człowiek umrze i będzie to wasza wina". Nawet już po naszym wyjściu
powtórzyli złowrogo: "Ten człowiek skazany jest na śmierć". To było
straszne.
Opuścili szpital 8 czerwca o godzinie dziesiątej rano. Przed udaniem się
do domku w Long Branch Swamiji pragnął na krótko zatrzymać się
w świątyni przy Drugiej Alei 26. Wszedł do świątyni, po czym chwiejnym
krokiem zbliżył się ku wizerunkom swego mistrza duchowego Bhaktisiddhanty
Sarasvatiego oraz Bhaktivinody Thakury – ojca Śrila Bhaktisiddhanty. Po raz
pierwszy jego uczniowie zobaczyli, jak leżąc na ziemi składa pełen pokłon swemu
mistrzowi duchowemu. Podczas gdy on składał pokłony swemu Guru Maharajy,
uczniowie poszli w jego ślady i poczuli, jak ich oddanie wzrasta.
Mały, parterowy domek znajdował się na cichych peryferiach miasta, kilka kroków
od plaży. Podwórko otaczały drzewa i krzewy, a okolica przesycona
była zapachem kwitnących róż. Jednak pogoda często była wietrzna, a niebo
zachmurzone. Swamiji wspominał o wyjeździe do Indii. Nie tylko
z powodu stanu zdrowia. Jak powiedział do Kirtananandy
i Gaurasundary, pragnął rozpocząć we Vrindavanie budowę
"Amerykańskiego Domu" z myślą o swych amerykańskich
uczniach. W domu tym mogliby studiować kulturę wedyjską, co ułatwiłoby im
prowadzenie działalności misyjnej na całym świecie. Powiedział także, że
pragnie dać kilku swoim uczniom – takim jak Kirtanananda, Brahmananda,
Hayagriva – sannyasę i to także uczyniłby w Indiach. Jednak główna
praca czeka go w Ameryce – gdyby tylko mógł odzyskać zdrowie. Ale gdzie
podziało się słońce?
W Indiach miałby słońca pod dostatkiem. Miałby też zapewnione leczenie metodami
Ayur-wedyjskimi. Tymczasem jego plany zmieniały się z każdym dniem – raz
było to San Francisco, innym razem Montreal, Indie, Nowy Jork. Polecił
Kirtananandzie, aby poinformował bhaktów w San Francisco, że jeśli
zorganizują festiwal Ratha-yatra, to on tam przyjedzie.
Pod koniec czerwca Swamiji powrócił na Drugą Aleję 26. Poddał się też badaniom
kontrolnym w szpitalu. Lekarz był zdumiony jego powrotem do zdrowia
i nie sprzeciwiał się podróży samolotem do San Francisco. Zatem
w poszukiwaniu słonecznego nieba i powodowany pragnieniem kierowania
przygotowaniami swych uczniów do pierwszego festiwalu Ratha-yatra, Swamiji kazał
zamówić bilety na samolot do San Francisco – obecnie New Jagannatha Puri – dla
siebie i Kirtananandy.
************
Na lotnisku w San Francisco Swamiji uśmiechał się, ale mówił niewiele, gdy
bhaktowie witali go kwiatami i kirtanem. Tym razem wszystko było inaczej. Szedł
prosto przed siebie, podpierając się laską.
Jayananda czekał na niego w swym wozie, aby zawieźć go do prywatnej
posiadłości, którą bhaktowie wynajęli z myślą o nim w północnej
części miasta, w Stinson Beach. Swamiji pragnął jednak odwiedzić najpierw
tutejszą świątynię Radha-Kryszny. Jayananda pojechał na Frederick Street 518,
gdzie Swamiji wysiadł z samochodu i wszedł do małego sklepiku pełnego
oczekujących bhaktów i gości. Złożył pokłony przed uśmiechającymi się
Bóstwami Jagannatha i nie mówiąc ani słowa wyszedł z pokoju, wrócił
do samochodu i odjechał w kierunku Stinson Beach.
Droga wiodąca na północ nadbrzeżem morskim była tak kręta i stroma, że
u Swamijiego wystąpiły mdłości. Nie pomogło mu nawet leżenie na tylnym
siedzeniu i to, że Jayananda zmniejszył szybkość. Teraz Kirtanananda zdał
sobie sprawę z tego, że dojazdy ze Stinson Beach do świątyni w San
Francisco będą dla Swamijiego zbyt uciążliwe. A może właśnie tak będzie
dobrze; cały swój czas będzie mógł przeznaczyć na wypoczynek i dzięki temu
szybciej powróci do zdrowia.
8 lipca, po dwóch dniach pobytu Swamijiego w Stinson Beach, z San
Francisco przyjechali do niego Śyamasundara i Mukunda. Następnego dnia
miał się odbyć festiwal Ratha-yatra. Śyamasundara i Mukunda, pierwsi
bhaktowie, którzy odwiedzili Swamijiego w Stinson Beach, poinformowali go
o festiwalowych przygotowaniach. Rzecz jasna, pomysł zorganizowania tego
festiwalu wyszedł od Swamijiego, a bhaktowie starali się zorganizować
festiwal stosując się ściśle do jego wskazówek.
Pomysł ten wpadł Swamijiemu do głowy w czasie, gdy z okien swego
pokoju patrzył na Frederick Street. Zauważywszy przejeżdżające poniżej
ciężarówki pomyślał o umieszczeniu Bóstw Jagannatha z tyłu takiej
ciężarówki i przeprowadzeniu festiwalu Ratha-yatra w stylu amerykańskim.
Sporządził nawet szkic ciężarówki z umieszczonym na jej tyle baldachimem
opartym na czterech kolumnach, udekorowanym flagami, dzwonkami
i girlandami kwiatów. Zawołał wówczas do siebie Śyamasundarę
i powiedział: "Zrób mi taki wóz na festiwal Ratha-yatra". Teraz
wóz był już gotowy i stał przed świątynią na Frederick Street – żółta
wynajęta ciężarówka marki Hertz, z półtorametrowymi kolumnami
i piramidalnym baldachimem z materiału.
Mukunda siedział ze Swamijim na plaży i opowiadał o tym, jak wszyscy
bhaktowie z wielkim entuzjazmem biorą udział w przygotowaniach
i jak hipisi z Haight-Ashbury mówią o mającym się jutro odbyć
pochodzie Jagannatha. Bhaktowie próbowali wytyczyć trasę przez Golden Gate
Park, ale policja dała im zezwolenie tylko na przejście Frederick Street
w kierunku południowym – ku morzu. Mukunda powiedział też, że bhaktowie
zamierzają umieścić Jagannatha pod baldachimem z twarzą skierowaną
w prawo, Subhadrę w środku skierowaną do tyłu, a Balaramę
patrzącego w lewo – chciał wiedzieć, czy jest to właściwe. Swamiji
powiedział, że prawdę mówiąc Bóstwa powinny jechać na oddzielnych wozach
ciągnionych za pomocą lin przez tłumy zgromadzonych ludzi. Może tak będzie
w przyszłości.
"Przygotujcie wszystko tak jak należy i nie jedźcie zbyt szybko"
– przestrzegał. Bhaktowie powinni powoli ciągnąć wóz ulicami w kierunku
plaży i prowadzić nieustający kirtan.
Mukunda i Śyamasundara nie szczędzili pochwał swemu bratu duchowemu
Jayanandzie, który objechał całe miasto w poszukiwaniu dotacji
w postaci owoców i kwiatów, i który znalazł chętnych do pomocy
przy dekorowaniu wozu, zainstalował na nim system nagłaśniający oraz rozwiózł
po sklepach plakaty. Był niezmordowany, a jego entuzjazm udzielił się
wszystkim pozostałym. Bhaktinki przez cały dzień robiły capati, tak więc
powinno ich być tysiące. Zostaną one rozdane wśród tłumu. Z okazji
festiwalu Ratha-yatra bhaktowie przygotowali setki balonów, które mieli
wypuścić w chwili rozpoczęcia pochodu.
Na pytanie bhaktów, czy jest jeszcze coś, co powinni zrobić, Swamiji odparł, że
pochód, rozdawanie prasadam i kirtan wystarczą. Ludzie powinni otrzymać
szansę ujrzenia Pana Jagannatha i intonowania Hare Kryszna. Intonowanie
i tańczenie przed wozem powinno odbywać się przez cały czas trwania procesji.
"Zróbcie wszystko jak najlepiej" – powiedział Swamiji. "Zróbcie
wszystko, co w waszej mocy, a Pan Jagannatha będzie zadowolony".
Następnego dnia cichym popołudniem Swamiji siedząc w bawialni mantrował na
koralach, podczas gdy Kirtanananda zajęty był w kuchni przygotowywaniem
uczty. Wtem do uszu Swamiego dobiegł znajomy odgłos karatali. Swamiji bardzo
się ucieszył i szerzej otworzył oczy. Wyjrzał na zewnątrz i zobaczył
festiwalowy wóz Ratha-yatry z Panem Jagannathem, Subhadrą i Balaramą
oraz dziesiątki bhaktów i hipisów, którzy przyjechali, aby go zobaczyć.
Wyszedł na podwórko, by ich przywitać, a następnie kazał wnieść Bóstwa do
środka i ustawić na pianinie. Bhaktowie i goście weszli za nim do
domu i wypełnili dużą bawialnię. Uśmiechając się Swamiji objął kilku chłopców,
podczas gdy inni składali pokłony u jego stóp. Część bhaktów poszła do
kuchni, aby pomóc Kirtananandzie w przygotowaniach do rozdawania dużych
ilości prasadam, które przygotował na ucztę. Reszta zdawała relację
z sukcesu festiwalu Ratha-yatra.
To było coś wielkiego! To było wspaniałe! To był piękny dzień! Swamiji ze
wzruszeniem słuchał relacji swoich uczniów. W ogromnej procesji wzięło
udział wielu hipisów. Na wozie jechali Mukunda, Haridasa, Hayagriva
i kilka bhaktinek, a instrumenty, łącznie z harmonium, na którym
grała Yamuna, słychać było przez głośniki. Podobało się to wszystkim ludziom na
ulicy. Policjanci na motocyklach, którzy eskortowali procesję, usiłowali
przyspieszyć tempo pochodu, lecz na przedzie zgromadził się taki tłum, że nie
dało się jechać szybciej, a zatem wszystko odbywało się zgodnie
z życzeniem Swamijiego. Przez cały czas trwania procesji Subala nie
ustawał w swym szalonym tańcu, a Jayananda skakał w górę grając
na karatalach. Kilka kobiet jadących na wozie rozdawało po drodze kawałki
pomarańcz, jabłek i bananów, a inne rzucały ludziom kwiaty. Tłum był
zachwycony.
Subala opowiadał, jak po skończonej procesji jechali autostradą na
przystrojonym kwiatami wozie z baldachimem – trzydziestu bhaktów
i Bóstwa Jagannatha, Subhadry i Balaramy. Wóz wydawał się najbardziej
niezwykłym pojazdem, jaki kiedykolwiek widziano. Po odjeździe wszystkich gości,
Bóstwa pozostały w domu wraz ze Swamijim i jego sługami. Swamiji był
usatysfakcjonowany, że jego uczniowie z powodzeniem przeprowadzili festiwal.
Chociaż nie byli wyszkoleni, to byli szczerzy. Bhaktisiddhanta Sarasvati
i Bhaktivinoda Thakura byliby zadowoleni widząc pierwszy amerykański
festiwal Ratha-yatra.
Cały świat jest pełen niepokoju – wyjaśniał Swamiji bhaktom zgromadzonym tego
wieczoru w jego pokoju. Jedynie świat duchowy jest wolny od niepokoju.
Celem świadomości Kryszny jest uwolnienie się od wszelkiego niepokoju
i powrót do świata duchowego. Festiwale takie jak Ratha-yatra czynią ludzi
świadomymi Kryszny. Swamiji miał mnóstwo pomysłów związanych
z organizowaniem festiwali. Powiedział, że gdyby miał pieniądze
i ludzi, to urządzałby festiwal każdego dnia. Świadomość Kryszny nie zna
granic. Festiwal Ratha-yatra, który właśnie się odbył, był jeszcze jednym
dowodem dobrego przyjęcia, z jakim świadomość Kryszny spotkała się na
Zachodzie.
*************
Swamiji nie przestawał mówić o wyjeździe do Indii. Właściwie to podjął już
decyzję wyjazdu; jedynym problemem był teraz termin i ustalenie trasy – na
zachód, przez Japonię, czy na wschód, przez Nowy Jork. Zachmurzone niebo
i niskie jak na tę porę roku temperatury w Stinson Beach rozczarowały
Swamijiego. Jego zdrowie ciągle jeszcze było słabe. Wspominał nawet
o śmierci. Nie ma znaczenia, czy umrze w Ameryce, czy też we Vrindavanie
– powiedział. Kiedy vaisnava umiera we Vrindavanie, czyli na ziemi, na której
pojawił się Kryszna, jego połączenie się z Kryszną w świecie duchowym
jest pewne. Ale gdy Pan Caitanya podróżował poza granicami Vrindavany, Jego
bhakta Advaita zapewnił Go: "Gdziekolwiek Ty jesteś, tam jest
Vrindavana". Ciągłe zaabsorbowanie myślami o Krysznie jest również
Vrindavaną. Zatem jeśli będzie musiał odejść nauczając świadomości Kryszny –
gdziekolwiek by to było – to bez wątpienia także osiągnie wieczną Vrindavanę w świecie
duchowym.
Niemniej jednak Swamiji pragnął pojechać do Vrindavany. Było to najlepsze
miejsce i na śmierć, i na na powrót do zdrowia. Poza tym planował
zabrać swoich uczniów do Vrindavany na przeszkolenie. Powiedział
Kirtananandzie, Hayagrivie i innym, że weźmie ich ze sobą i pokaże im
święte miejsca rozrywek Kryszny. Wykorzystując fundusze nowojorskiej świątyni
zapoczątkuje budowę Domu Amerykańskiego we Vrindavanie.
Większość bhaktów zmuszona była pozostać w San Francisco żywiąc nadzieję
na możliwość odwiedzenia Swamiego. Od nielicznych, którzy mieli wiadomości
z pierwszej ręki, usłyszeli o planach Swamijiego dotyczących wyjazdu
do Indii, z których być może nigdy już nie powróci. Słuchanie tego
sprawiało im ból. Jego choroba i niemal śmierć, a potem powrót do zdrowia
dzięki łasce Kryszny, przyjazd do San Francisco, niemożność zamieszkania
z nimi jak poprzednim razem, obecne plany wyjazdu do Indii, być może na
zawsze – wszystko to wzmagało ich troskę i potęgowało miłość do niego.
Bhaktowie niepokoili się. Zastanawiali się, czy będą w stanie poradzić
sobie bez niego. Ktoś zasugerował nawet, że może jeden z braci duchowych
Swamijiego powinien przyjechać do Ameryki i przejąć jego obowiązki,
a jeśli stanie się najgorsze, objąć przywództwo nad ISKCON-em. Kiedy sugestia
ta dotarła do Swamijiego, rozważył ją nie dając natychmiastowej odpowiedzi.
Mukunda: Byłem sam na sam ze Swamijim w jego pokoju. Swamiji był poważny
i milczący. Miał przymknięte oczy. Nagle zaczęły z nich płynąć łzy.
Zdławionym głosem powiedział: "Mój mistrz duchowy nie był zwyczajnym
mistrzem duchowym". Na chwilę zamilkł, po czym ocierając łzy
z policzków jeszcze bardziej drżącym głosem dodał: "On mnie
uratował". W tym momencie zacząłem rozumieć, co to znaczy
"mistrz duchowy" i porzuciłem wszelkie rozważania nad
zastąpieniem Swamijiego kimś innym.
Po upływie dwóch dni Swamiji stwierdził, że nie będzie wzywał żadnego ze swych
braci duchowych, by przejął opiekę nad jego uczniami. Rzekł: "Jeśli ta
osoba powiedziałaby choć jedno słowo różniące się od tego, co ja mówię – w
waszych głowach powstanie chaos". Powiedział, że tak naprawdę pomysł ten
jest obrazą wobec mistrza duchowego.
*************
Swamiji oznajmił Kirtananandzie, że podjął ostateczną decyzję jak najszybszego
wyjazdu do Indii – przez Nowy Jork. Kirtanananda spakował rzeczy Swamijiego
i zawiózł go do świątyni w San Francisco, gdzie miał spędzić noc.
Następnego dnia zamierzali wyjechać.
W świątyni, a nawet w apartamencie Swamijiego, panowała tej nocy
gorączkowa atmosfera. Wielu bhaktów i gości chciało zobaczyć Swamijiego,
a kilkadziesiąt osób pragnęło otrzymać inicjację. Kiedy Kirtanananda
poradził Swamijiemu, aby nie przemęczał się i nie schodził na wieczorny
program, on uparł się, że zejdzie i przynajmniej posiedzi podczas kirtanu.
Kiedy wszedł do świątyni, bhaktowie natychmiast przerwali kirtan i padli
na podłogę, aby złożyć mu pokłon. W pokoju zapanowała cisza. Wzbudzał
w nich teraz nowy rodzaj szacunku. Może widzą go po raz ostatni.
Obserwowali, jak w czasie kirtanu grał na karatalach i śpiewał
z nimi po raz ostatni. Osoby nieinicjowane pragnęły przyjąć go na mistrza
duchowego jeszcze tego wieczoru – póki nie jest za późno. Swamiji poprosił
o mikrofon. Nikt nie spodziewał się, że będzie przemawiał. Kirtanananda –
jedyna osoba, która mogła go powstrzymaćnie powiedział nic i usiadł przed
nim, jak inni, uległy i oczekujący. Swamiji mówił cichym głosem
o swej misji szerzenia ruchu Pana Caitanyi w Ameryce na polecenie
swego mistrza duchowego i o tym, jak Kryszna łaskawie zesłał mu tyle szczerych
dusz. "W Indiach mam kilkoro dzieci z czasów mego życia rodzinnego –
powiedział – ale moimi prawdziwymi dziećmi jesteście wy. Teraz pojadę na pewien
czas do Indii".
"Jestem starym człowiekiem"- powiedział. "Mogę umrzeć
w każdej chwili. Proszę jednak, abyście wy wszyscy kontynuowali ten ruch
sankirtanu. Musicie stać się pokorni i tolerancyjni. Pan Caitanya mówi:
bądź pokorniejszy od źdźbła trawy na drodze i bardziej tolerancyjny niż
drzewo. Musicie być entuzjastyczni i cierpliwi w rozprzestrzenianiu filozofii
świadomości Kryszny".
Siedział bez ruchu i przemawiał do nich z powagą, prosząc, aby
trzymali się razem i popychali naprzód ruch świadomości Kryszny dla
własnego dobra i dla dobra innych. Powinni powtarzać to, czego się od
niego nauczyli.
Być może po raz pierwszy uświadomili sobie, że są częścią misji nauczania,
ruchu. Są razem nie tylko po to, żeby dobrze się bawić wśród pomyślnych
wibracji; mają zobowiązanie miłości wobec Swamijiego i Kryszny.
**************
Bhaktowie w Nowym Jorku nie mieli zbyt wiele czasu na przeżywanie smutku.
Kirtanananda wysłał do Śri Krishny Pandity telegram z informacją, że
Bhaktivedanta Swami przyleci do Delhi w dniu 24 lipca o godzinie
siódmej trzydzieści i poleceniem, aby przygotował dla Swamijiego pokoje
w świątyni Chippiwada. Telegram zawierał wzmiankę o tym, że Swamiji
zamierza skontaktować się w Delhi z lekarzem, a następnie udać
się do Vrindavany. Gorąco pragnął powrócić do Vrindavany.
Bhaktowie prosili Satsvarupę, który pracował w administracji, aby przeniósł
się do Bostonu, postarał się o nową pracę i otworzył ośrodek
świadomości Kryszny. Zwrócili się również do Rupanugi, aby zrobił to samo
w Buffalo. Kiedy Satsvarupa i Rupanuga zapytali Swamijiego, co
o tym sądzi, wyraził głębokie zadowolenie. Powiedział, że Subala zamierza
otworzyć ośrodek w Santa Fe, a Dayananda jedzie do Los Angeles.
"Mantra Hare Kryszna jest niczym potężne działo" – powiedział do
nich. "Idźcie i strzelajcie z niego tak, aby wszyscy je
usłyszeli, a to odpędzi mayę".
Bhaktowie chcieli zapytać: "A co będzie, jeśli nie wrócisz?" Byli
pełni obaw. Co będzie, jeśli Kryszna zatrzyma Swamijiego we Vrindavanie? Jak
wówczas zwyciężą mayę? Ale Swamiji już ich zapewnił, że nawet gdyby nie wrócił,
to świadomość Kryszny, którą im dał, wystarczy.
Tymczasem na trzydzieści minut przed udaniem się na lotnisko Swamiji siedział
w swoim pokoju i mantrował na japasie dziewczyny, która poprosiła go
o inicjację. Następnie, jak już to robił wiele razy wcześniej, opuścił
mieszkanie, zszedł na dół, przeszedł przez podwórko i wszedł do sklepiku.
Siedząc na starym dywanie powiedział spokojnie i bardzo ciepło: "Ja
jadę, ale mój Guru Maharaja i Bhaktivinoda pozostają". Spojrzał na
wizerunek swego mistrza duchowego i Bhaktivinody Thakury. "Poprosiłem
ich, aby opiekowali się wami, moimi dziećmi duchowymi. Dziadek bardziej
troszczy się o wnuki niż ojciec o dzieci, tak więc nie macie się
czego obawiać. Nie ma kwestii rozdzielenia. Wibracja dźwiękowa jednoczy nas
nawet wtedy, kiedy ciałem jestem gdzie indziej. Nie dbamy o to materialne
ciało. Po prostu mantrujcie Hare Kryszna i w ten sposób będziemy razem. Wy
będziecie mantrować tutaj, a ja będę robił to samo tam i te wibracje
okrążą całą planetę".
W taksówce razem ze Swamijim jechało kilku bhaktów – Brahmananda z przodu
obok kierowcy, a Raya Rama oraz Kirtanananda z tyłu obok swego
mistrza duchowego. "Kiedy Kirtanananda zobaczy Vrindavanę – odezwał się
Swamiji – nie będzie w stanie zrozumieć, jak mogłem ją opuścić
i przyjechać tutaj. Tam jest tak wspaniale. Nie ma tam motocykli, które
wydzielają spaliny i warczą jak tutaj: wrr! wrr! Jest tylko Hare Kryszna.
Wszyscy ciągle mantrują. Są tam tysiące świątyń. Pokażę ci to, Kirtanananda.
Oprowadzę cię wokół i pokażę wszystko".
Brahmananda rozpłakał się i Swamiji poklepał go po ramieniu.
"Rozumiem, że odczuwasz ból z powodu rozłąki" – rzekł. "Ja
odczuwam to samo w stosunku do mego Guru Maharajy. Myślę, że Kryszna tego
pragnie. Będziecie mogli przyjeżdżać do mnie i uczyć się, a potem
wspólnie będziemy szerzyć ten ruch na całym świecie. Raya Rama – ty pojedziesz
do Anglii. Brahmananda – chcesz pojechać do Japonii albo Rosji?"
W poczekalni Indyjskich Linii
Lotniczych bhaktowie zebrali się tuż przy zatłoczonym cocktail barze. Swamiji,
w swetrze, ze starannie złożonym cadarem na ramieniu, siedział
w fotelu, a u jego stóp, możliwie najbliżej, usiedli uczniowie.
W ręku trzymał parasolkę, tak samo jak prawie dwa lata temu, kiedy po raz
pierwszy samotnie przybył do Nowego Jorku. Chociaż był wyczerpany, uśmiechał
się.
Zauważywszy malowidło ścienne przedstawiające Hinduski niosące na głowach duże
dzbany, zwrócił się po imieniu do młodej dziewczyny, która ostatnio razem
z mężem, Hamsadutą, przyłączyła się do ośrodka ISKCON-u w Montrealu.
"Himavati, czy chciałabyś pojechać do Indii i nauczyć się dźwigać
dzban z wodą tak jak hinduskie kobiety?" "Tak, tak" –
odpowiedziała. "Pojadę".
"Tak – rzekł Swamiji – pewnego dnia wszyscy tam pojedziemy".
Kirtanananda miał przy sobie podręczny adapter na baterie i dwie płyty
z mantrą Hare Kryszna. "Kirtanananda – zwrócił się do niego Swamiji –
a może puściłbyś płytę? Spodoba im się". Kirtanananda po cichutku puścił
płytę. Melodia przyciągnęła uwagę ludzi z cocktail baru. "Puść trochę
głośniej" – poprosił Swamiji i Kirtanananda zrobił to, a Swamiji
kiwał głową w rytm melodii.
Po chwili bhaktowie zaczęli nucić razem z płytą, potem cicho śpiewać, aż
na koniec pełnym głosem przyłączyli się do śpiewających na płycie. Niektórzy
płakali.
Kiedy nadszedł moment rozstania, Swamiji objął wszystkich swoich chłopców.
Stali w jednym rzędzie i podchodzili do niego jeden po drugim. Kilka
dziewcząt pogłaskał po głowie.
W asyście Kirtananandy, mającego ogoloną głowę i ubranego w czarny,
wełniany garnitur – zupełnie nie pasujący do sytuacji – Swamiji powoli skierował
się w stronę wyjścia. Kiedy zniknął z pola widzenia, bhaktowie
pobiegli na pomost obserwacyjny, by patrzeć na odlatujący samolot.
Zaczął siąpić deszcz zraszając kroplami płytę lotniska. Bhaktowie biegli po
mokrym pomoście obserwacyjnym. Tam niżej kroczyli w kierunku samolotu
Swamiji i Kirtanananda. Nie bacząc na nic, bhaktowie zaczęli krzyczeć.
Swamiji odwrócił się i pomachał ręką. Wszedł na ruchome schody, jeszcze
raz odwrócił się przy drzwiach, podniósł ramiona, a następnie wszedł do
samolotu. Bhaktowie śpiewali dziko, gdy odsuwano schody, zamykano drzwi
i samolot zaczął przygotowywać się do startu. Przywarli do balustrady,
lecz na skutek podmuchu gorącego powietrza z samolotu, musieli się cofnąć.
Migocząc światłami, olbrzymi odrzutowiec indyjskich linii lotniczych
z wielkim hukiem wykołował na pas startowy. Bhaktowie śpiewali Hare
Kryszna aż do momentu, w którym samolot oderwał się od ziemi, po czym stał
się prawie niewidocznym punkcikiem, a po chwili zupełnie zniknął.
**********
New Delhi 25 lipca 1967 roku
Fala gorąca, jaka przywitała ich po przybyciu, poprawiła samopoczucie
Swamijiego. Po to tutaj przyjechał. Gdy Swamiji i Kirtanananda stali
w wolno posuwającej się do przodu kolejce, wentylatory nad ich głowami
wprawiały w ruch duszne powietrze. Umundurowani celnicy sprawdzali
paszporty i formularze odprawy celnej, która odbywała się bez zachodniej
efektywności i komputerów. Tuż za pomieszczeniami przeznaczonymi do
kontroli celno-paszportowej zgromadzili się przyjaciele i członkowie
rodzin osób przyjeżdżających. Czekając na swych najbliższych, machali do nich
rękami i wołali po imieniu.
Po przejściu przez odprawę celną i po odbiorze bagażu Swamiji
i Kirtanananda przystanęli na chodniku przed pomieszczeniem, w którym
odbywała się odprawa podróżnych. Swamiji zdjął sweter, natomiast Kirtanananda
stał w swym czarnym, wełnianym garniturze, zlany potem z powodu
piekielnego skwaru. Była druga nad ranem. Wszędzie dookoła pasażerowie
spotykali się ze swymi ukochanymi, którzy ich obejmowali – czasami nawet
obdarzali girlandami – i pomagali wsiąść do samochodów czy taksówek. Na
Swamijiego jednak nikt nie czekał. Z pewnością różniło się to znacznie od
niedawnych, pełnych łez pożegnalnych scen na lotnisku w Nowym Jorku, gdzie
Swamiji był ze swymi najbliższymi. Nie otaczali go teraz kochający uczniowie,
lecz oblegali taksówkarze i bagażowi, którzy ofiarowali swe płatne usługi.
Swamiji w hindi poprosił jednego z taksówkarzy, aby zawiózł ich do
Chippiwady, położonej w Starym Delhi. Taksówkarz włożył ich torby do bagażnika,
a Swamiji i jego uczeń usadowili się na tylnych siedzeniach.
Mała taksówka marki Ambassador jechała dobrze znanymi Swamijiemu ulicami.
O tej porze ruch był mały – czasem minęła ich jakaś taksówka lub riksza.
Ulice były puste i ciche, sklepy pozamykane, a od czasu do czasu
przed drzwiami domów widzieli śpiącego człowieka lub krowę.
To właśnie tutaj przed zaledwie kilkoma laty Bhaktivedanta Swami sprzedawał
swoje czasopismo Back to Godhead i zbierał dotacje na wydrukowanie
Śrimad-Bhagavatam. Był wówczas sam, praktycznie bez pieniędzy i stałego
miejsca zamieszkania. Tym niemniej był szczęśliwy, całkowicie polegając na
Krysznie.
Jednakże przywódcy Indii odrzucali kulturę wedyjską i przyjmowali wzorce
zachodnie. Chociaż część Hindusów nadal utrzymywała, że przestrzegają kultury
wedyjskiej, to na ogół padali ofiarą nauczycieli, których nauki były zlepkiem
różnych filozofii i nie uznawały Kryszny za Najwyższą Osobę Boga.
W takiej sytuacji Bhaktivedanta Swami czuł się w obowiązku opuścić
Indie i przeszczepić kulturę wedyjską na Zachód. Trzymał się ściśle linii
postępowania wytyczonej przez poprzedzającego go mistrza duchowego, co okazało
się słuszne: Zachód był bardzo dobrym polem do szerzenia świadomości Kryszny.
Gdy taksówka przejechała przez Stare Delhi i znalazła się przy Chawri
Bazaar, Bhaktivedanta Swami ujrzał sklepy papiernicze i drukarnie,
o tej porze zamknięte. Nie było także zwykłego, ożywionego ruchu wozów
ciągniętych przez ludzi. Niektórzy z robotników spali na swych wozach;
będą na nich spać aż do rana, kiedy to po kąpieli w studni pod gołym
niebem od nowa rozpoczną harówkę. W czasach, gdy Bhaktivedanta Swami
doglądał spraw związanych z wydaniem pierwszych tomów Śrimad-Bhagavatam,
codziennie chodził po tych ulicach i kupował papier, odbierał korekty
z wydawnictwa, czy też wracał z poprawionym już tekstem. Jego
Pierwsze Canto okazało się sukcesem.
Chawri Bazaar prowadził do bocznych uliczek, które wiodły ku wąskim zaułkom
Chippiwady, dokąd wjazd aut i riksz uniemożliwiały pionowo postawione
słupy. Taksówkarz zatrzymał się na pustej drodze i zażądał zapłaty.
Swamiji sięgnął do portfela i wyciągnął z niego czterdzieści rupii
(te same, które wiózł ze sobą do Ameryki w 1965 roku). Taksówkarz zabrał
całe czterdzieści rupii i powiedział, że zatrzyma je jako opłatę należną
za przejazd. Swamiji zaprotestował: opłata nie może wynosić nawet połowy tej
sumy! Doszło do ostrej wymiany zdań. Kierowca schował pieniądze do kieszeni
i nie zamierzał wydać reszty. Swamiji wiedział, że o tej godzinie
nadzwyczaj trudno byłoby o pomoc policjanta. Ostatecznie – chociaż to, co
się stało, było po prostu rabunkiem – Swamiji pozwolił mu odjechać. Swamiji
i Kirtanananda wzięli swój bagaż i minąwszy ostatni blok, znaleźli
się pod drzwiami świątyni Radha-Kryszny w Chippiwadzie.
Świątynia była zamknięta. Łomocząc do drzwi, Swamiji wołał Śri Krishna Panditę.
Po chwili zjawił się jakiś człowiek, który rozpoznał Bhaktivedantę Swamiego
i wpuścił ich do środka. Następnie poprowadził ich na górę i otworzył
jego pokój. Swamiji zapalił światło.
Pokój był nieumeblowany i zakurzony, a zwisająca z sufitu
żarówka dawała ostre światło i cień. Na podłodze stała cementowa kopuła
wysokości trzech stóp, wskazująca na to, że pod nią znajduje się ołtarz
z Bóstwami Radhy i Kryszny. (Kopuła zapobiegała przypadkowemu
popełnieniu obrazy chodzenia bezpośrednio nad Bóstwami). Szafka Swamiego
wypełniona była stosem zadrukowanych stronic Śrimad-Bhagavatam, obwolut tegoż
i powielonego listu do przyszłych członków Ligi Bhaktów. Wszystko wyglądało
tak, jak Bhaktivedanta Swami to pozostawił.
"To pokój, w którym pracowałem nad Śrimad-Bhagavatam" –
powiedział Swamiji do Kirtananandy "Tutaj było moje miejsce do spania,
a tam stała maszynka do gotowania i maszyna do pisania. Spałem,
siadałem przy maszynie, gotowałem i od nowa zasiadałem przy maszynie,
spałem, a potem zasiadałem przy maszynie". Kirtanananda doznał szoku
na myśl o tym, w jak ubogich warunkach żył Swamiji. Nie było tu nawet
czysto.
Chociaż Kirtananandzie było niewygodnie w garniturze i marzył
o chwili, kiedy będzie mógł się go pozbyć, znalazł najpierw cienki materac
dla Swamijiego. Następnego dnia przybyło dwóch lekarzy Ayurwedyjskich. Obaj
byli zgodni co do tego, że cały kłopot wywołany był dolegliwością serca
i że obecnie nie zagraża Swamijiemu niebezpieczeństwo. Dali mu lekarstwa
i poradzili, aby prowadził uregulowany tryb życia, aby regularnie jadł,
wypoczywał i pracował. Śri Krishna Pandita wstąpił na chwilę, aby
porozmawiać i Swamiji powiedział mu o swym powodzeniu w Ameryce
oraz wszystkich młodych bhaktach w Nowym Jorku i San Francisco.
Puścił mu też swoją nową płytę, a jej dźwięki przyciągnęły uwagę
ciekawskich z innych pokoi świątyni.
***********
Pierwszego sierpnia, po sześciodniowym pobycie w Delhi, Swamiji udał się
do Vrindavany, gdzie zajął swe stare pokoje w świątyni Radha-Damodara. Gdy
spędził tam zaledwie jeden dzień i jego zdrowie nieznacznie się poprawiło,
zaczął snuć plany powrotu do Ameryki. "Zawsze o Was myślę" –
napisał do bhaktów, których nazwał swymi "drogimi uczniami".
W Delhi otrzymał od Brahmanandy list z informacją, że firma wydawnicza
Macmillan Company jest najwyraźniej zainteresowana opublikowaniem jego
Bhagavad-gity. Z Vrindavany Swamiji napisał do Brahmanandy, aby
w jego imieniu natychmiast podpisał kontrakt. Już wcześniej Swamiji
zastanawiał się, czy drukować prywatnie w Japonii lub w Indiach, czy
też czekać na Macmillana. Interesowały go nie tyle prestiż i korzyści
finansowe, które łączyły się z wydaniem książki przez Macmillana, co wydrukowanie
jej możliwie najszybciej.
Swamiji ciągle jeszcze czuł się słaby i był pod stałą opieką Kirtananandy,
który robił mu masaże, chociaż z powodu gorąca sam był apatyczny
i wymęczony. Jednak pomimo nie najlepszego samopoczucia, Swamiji
bezustannie roztaczał barwne i ambitne wizje związane z rozwojem jego
młodego ruchu świadomości Kryszny. Na głos rozmyślał nad gotowymi do druku
tomami Śrimad-Bhagavatam – czy Macmillan je przyjmie? Czy chłopcy będą umieli
działać w jego imieniu? Było tyle do zrobienia. Chciał wrócić przed
nadejściem października i doglądać spraw osobiście.
Temperatura wzrosła do ponad 40°C i Swamiji oraz Kirtanananda zmuszeni
byli pozostać w zamkniętym pomieszczeniu z włączonymi wentylatorami.
Kirtanananda z trudem wywiązywał się ze swych obowiązków, za to na
Swamijiego upał ten działał ożywczo. Twierdził, że przywraca mu zdrowie. Po
tygodniu przyszła pora monsunowych deszczy i upały dobiegły końca.
28 sierpnia, w Janmastami, podczas uroczystości obchodzonych
w świątyni Radha-Damodary, Swamiji dał Kirtananandzie sannyasę. Tym
sposobem Kirtanananda stał się Kirtananandą Swamim, pierwszym sannyasinem wśród
uczniów Swamijiego. Na ogół sannyasa przyznawana jest mężczyznom, którzy
ukończyli pięćdziesiąty rok życia. Jednakże Swamiji chętnie dał sannyasę swojemu
młodemu uczniowi, ponieważ ogromnie pragnął mieć ludzi gotowych poświęcić całą
swą energię na podróżowanie i nauczanie, czyli podjęcie tradycyjnych
obowiązków sannyasina. Tacy sannyasini byli potrzebni do umocnienia
i szerzenia ruchu świadomości Kryszny. Podczas ceremonii nadania sannyasy
obecne były setki gości, którzy przybyli, aby świętować dzień pojawienia się
Pana Kryszny, i wielu z nich podeszło, aby złożyć nowemu sannyasinowi
gratulacje. Ktoś powiedział, że wygląda niczym Pan Caitanya. Swamiji napisał:
W najbliższym czasie powróci do Stanów, aby rozpocząć tam działalność misyjną
z większą energią i większym skutkiem. Tymczasem spróbuję wykorzystać
tego "białego sannyasina" do pozyskania nowych bhaktów
w Indiach.
Z początkiem września do Vrindavany przybył Acyutananda, aby pobyć trochę ze
Swamijim. Dla Acyutanandy najwspanialszą rzeczą związaną z pobytem
Swamijiego we Vrindavanie była prostota jego stylu życia. Chociaż w Nowym
Jorku Swamiji nosił proste szaty, to zawsze wyglądał po królewsku, jak guru.
Tutaj natomiast żył bardzo prosto i skromnie. Pewnego razu, gdy usiadł na
werandzie, aby umyć ręce, całe jego ciało obsiadły muchy. Muchy bezustannie
przeszkadzały Kirtananandzie i Acyutanandzie – była to bowiem pora
deszczowa – lecz Swamiji prawie ich nie dostrzegał i siedział spokojnie
myjąc ręce.
Kirtanananda i Acyutananda byli zgodni co do tego, że Swamiji nie jest po
prostu jednym z babajich Vrindavany. Nikt nie był do niego podobny.
A już z pewnością nie był do niego podobny właściciel świątyni
Radha-Damodary, Gaurachand Goswami. Z powodu słabego wzroku nosił on grube
okulary i kiedy Kirtanananda wraz z Acyutanandą podeszli
w świątyni do Bóstw, Gaurachand Goswami donośnym głosem zapytał: "Jak
się wam podobają? Które z Nich podoba się wam bardziej?"
"Mnie podobają się wszystkie" – powiedział Acyutananda.
"A mnie podoba się to duże, stojące tam przy końcu" – w
bezceremonialny sposób powiedział kapłan, wskazując palcem na Bóstwo Kryszny.
"Przypomina trochę generała Choudry". Chłopcy wymienili
porozumiewawcze spojrzenia – cóż to za typ? – i powrócili do Swamijiego, aby
uzyskać wyjaśnienie.
"To są kastowi gosvami" – wytłumaczył Swamiji. Oryginalni gosvami,
jak Jiva Goswami, który założył świątynię Radha-Damodara, angażowali
w wielbienie Bóstw grihasthów, a obecni kastowi gosvami są potomkami
tych pierwszych pujarich-grihasthów. Następnie Swamiji wyjaśnił, że ci kastowi
gosvami byli właścicielami świątyń i utrzymywali je oraz wielbili Bóstwa
w zamian za pieniądze, traktując to jako sposób na utrzymanie rodziny.
Kilka lat temu każde z Bóstw stojących obecnie na ołtarzu posiadało własną
świątynię, ziemię, dochody oraz kapłanów. Jednakże ze względów ekonomicznych
gosvami sprzedali te posiadłości, zmniejszając tym samym wystawność procesu
wielbienia, i ustawili Bóstwa razem.
Były tam inne interesujące osobistości w rodzaju starej wdowy Sarajini,
chodzącej z ogoloną głową i śikhą z tyłu, ze zgrubieniami na
podeszwach bosych stóp, śpiącej w pokoju tuż przy wejściu do świątyni.
Sarajini zamiatała kuchnię Swamijiego i prała jego ubrania. Oprócz niej
byli tam Pancudas Goswami, syn właściciela świątyni, stale żujący betel,
z podkrążonymi z niewyspania oczyma, w jedwabnym dhoti
z czerwonym haftem u dołu; ciemnoskóry, starszy, stale śmiejący się
babaji, który przychodził wieczorem i przyrządzał pastę sandałową dla
Swamijiego; miejscowy zielarz Vanamali Kaviraja, o pogodnym uśmiechu,
przyjmujący pacjentów w małej izdebce wypełnionej od podłogi po sufit
małymi buteleczkami z lekarstwami; i wreszcie pewien sławny pandita,
z obramowanym złotem naszyjnikiem z tulasi oraz diamentowymi
pierścieniami na palcach, który odwiedzał Swamijiego. Wszystkie te osoby były
bhaktami Kryszny, mieszkańcami świętej Vrindavany. Ale nikt z nich nie był
taki jak Swamiji.
Kirtanananda Swami był nawet rozczarowany, że nikt inny we Vrindavanie nie jest
taki jak Swamiji. Nawet na ziemi, gdzie mieszkali Hindusi i wszyscy byli
bhaktami, Swamiji był osobą wyjątkową. Nikt oprócz niego nie był tak
prostolinijny, poważny, tak potrafiący przejrzeć fałsz, tak przyciągający serce
i tak bezgranicznie oddany Krysznie. Nikt inny nie mógł ich poprowadzić.
************
Regularne zażywanie lekarstw, masaże, wypoczynek i gorąco Vrindavany
sprawiły, że Swamiji czuł, iż wraca do zdrowia. W połowie września
oświadczył, że w dziewięćdziesięciu procentach jest gotowy na wyjazd do
Stanów Zjednoczonych. Zapowiedział, że będzie tam przed końcem października.
W asyście Kirtananandy i Acyutanandy opuścił Vrindavanę
i powrócił do świątyni Chippiwada w Delhi.
11 października napisał do Brahmanandy:
Musimy wydrukować nasze książki. Straciliśmy wiele czasu z powodu spraw
związanych z edycją i poszukiwaniem odpowiedniego wydawcy. Gdy byłem
sam, opublikowałem trzy tomy, a tymczasem w ciągu ostatnich dwóch lat
nie byłem w stanie opublikować nawet jednego. To wielka porażka. Gdybym
miał choć jedną lub dwie tak szczere dusze jak ty i gdybyśmy mogli
publikować więcej, wówczas nasza misja zostałaby uwieńczona wielkim sukcesem.
Jeśli miałbym jedną szczerą duszę, która by mi w tym pomogła, to gotów
jestem nawet żyć pod drzewem i w ten sposób uwolnię się od wszelkich
chorób.
***********
Powiadomieni o rychłym powrocie Swamijiego, bhaktowie w Ameryce
zaczęli prześcigać się w wysyłaniu błagalnych próśb, aby przybył do ich
ośrodka. 4 listopada Swamiji napisał do Mukundy: "Tak jak mówisz, że moją
nieobecność odczuwacie obecnie głębiej niż kiedykolwiek, tak samo ja również
pragnę wyruszyć natychmiast, bez zwłoki". Do żony Mukundy, Janaka,
napisał: "Myślę o Was w każdej chwili i przychylając się do
Twej prośby, abym po powrocie z Indii przyjechał do San Francisco,
spróbuję spełnić daną Wam obietnicę. Myślę o bezpośrednim udaniu się stąd
do San Francisco". U dołu tego samego listu do Mukundy i Janaka,
Acyutananda dodał raport o stanie zdrowia Swamiego: "Dzięki
regularnemu trybowi życia Swamiji wygląda dobrze, lecz jego tętno jest na ogół
za szybkie. Ostatniej nocy wynosiło 95, a zatem niezwykle szybkie nawet
jak na niego, gdyż na ogół waha się między 83 a 86".
Swamiji postanowił nie zwlekać ani chwili dłużej, nawet jeśli czekając mógłby
uzyskać zezwolenie na stały pobyt w USA. Pewnego dnia powiedział do
Acyutanandy: "Chcę powrócić do twego kraju, gdzie jest dobre powietrze
i dobra woda do picia. Każdego dnia otrzymujemy listy mówiące, że
bhaktowie mnie tam potrzebują. Myślałem, że podczas mej nieobecności mogą
podupaść i z tego powodu nie mogłem się zdecydować na wyjazd do Indii.
Teraz jednak widzę, że wszystko się rozwija. Tak więc powinienem tam pojechać
i osobiście pokierować rozwojem ruchu. Pragnę wrócić".
Aby mieć pewność, że Swamiji w pierwszej kolejności przyjedzie do San
Francisco, Mukunda wystosował depeszę następującej treści: "SWAMIJI.
BRAHMANANDA I JA JESTEŚMY ZGODNI CO DO TEGO ABYŚ WYRUSZYŁ NATYCHMIAST
PODAJ DOKŁADNĽ DATĘ PRZYJAZDU. MUKUNDA".
Swamiji zaplanował trasę powrotną przez Tokio. Miał zamiar zatrzymać się tam na
jeden dzień, aby wybadać ewentualne możliwości założenia ośrodka. Stamtąd
telefonicznie powiadomi Mukundę o terminie przybycia do San Francisco. Tymczasem
minęły już trzy tygodnie, a Swamiji nadal czekał na formularz P –
zaświadczenie z Narodowego Banku Indyjskiego wymagane od obywateli
hinduskich przy wyjeździe za granicę.
W tym czasie otrzymał pomyślne wieści z Nowego Jorku. Wydawnictwo Macmillan
Company było naprawdę zainteresowane Bhagavad-gitą; kontrakt został podpisany.
Bardzo zadowolony z Brahmanandy, Swamiji napisał do niego 11 listopada
list, roztaczając przed nim perspektywy związane z rozprowadzaniem
literatury świadomości Kryszny.
Mając pod ręką niezbędne publikacje możemy z jednego tylko ośrodka,
w Nowym Jorku lub San Francisco, propagować nasz kult na całym świecie.
Publikujmy zatem BTG coraz lepiej i zajmijmy się wydawaniem literatury
wedyjskiej, takiej jak Śrimad Bhagavatam, Chaitanya Charitamrita, itd. [...].
Myśląc coraz więcej o czekającej go w Ameryce działalności misyjnej,
Swamiji oceniał to, co zrobił dotychczas, planował, czego dokona
w przyszłości i rozważał, jaką drogą ma nastąpić realizacja jego
zamierzeń. Kiedy nadszedł w końcu dzień wyjazdu, udzielił ostatnich
wskazówek Acyutanandzie, który zostawał w Indiach, by nauczać świadomości
Kryszny.
"Po prostu módl się do Kryszny, aby pozwolił mi jechać do Ameryki" –
poprosił Acyutanandę.
"Jak mogę to zrobić? Przecież mnie opuszczasz".
"Nie, jeśli będziesz pamiętał moje słowa, zawsze pozostaniemy razem. Jeśli
będziesz nauczał, staniesz się silny i wszystkie te nauki nabiorą
odpowiedniej perspektywy. Kiedy przestajemy nauczać, wszystko zamiera
i tracimy życie. Nawet tutaj, w Indiach, ludzie sądzą, że wiedzą
wszystko, ale tak nie jest. Słuchanie o Krysznie nie ma końca. Bóg jest
nieograniczony. Zatem nikt nie może powiedzieć – Ťwiem o Bogu wszystkoť.
Ci, którzy mówią, że wiedzą wszystko o Bogu, nie wiedzą nic. Zatem wszyscy
cię docenią. Nie bój się".
***********
Dla pasażerów oraz załogi samolotu Swamiji był po prostu starszym panem
z Indii odzianym w szafranowe szaty. Stewardessy nie były
z początku pewne, czy mówi po angielsku, lecz z chwilą, gdy poprosił
o owoce, przekonały się, że mówi i że jest bardzo uprzejmy. Siedział
cicho i założywszy okulary całymi godzinami czytał starą hinduską księgę
albo poruszał ustami szepcząc modlitwy i przesuwał palcami korale
znajdujące się w płóciennym woreczku, czasami zaś odpoczywał z zamkniętymi
oczyma, otulony kocem.
Nikt nie wiedział, co robi i nikt w to nie wnikał. Nikt też nie
wiedział, że w San Francisco wiele młodych serc z niecierpliwością
wygląda jego przybycia i że nowojorskie wydawnictwo Macmillan Company chce
wydać jego angielskie tłumaczenie Bhagavad-gity. Nikt też nie wiedział
o tym, że ma ośrodki życia duchowego w dwóch krajach i plany
rozszerzenia swej działalności na cały świat. Mijały godziny Swamiji często
wsuwał dłoń do woreczka z japasem, mantrował święte imiona i polegał
na Krysznie.
Samolot wylądował w San Francisco. Wraz z setkami innych podróżnych
Swamiji stopniowo kierował się ku wyjściu. Na dole, w przylegającym do
lotniska długim tunelu, na długo przed dojściem do budynku, w którym
odbywała się kontrola celna i paszportowa, dostrzegł kilku uśmiechniętych
bhaktów, którzy stali po drugiej stronie szklanej ścianki i machali do
niego rękami. Kiedy znalazł się w budynku, skierował się ku nim,
a oni na widok Swamijiego padli na kolana i złożyli mu pokłony. Kiedy
podnieśli głowy, uśmiechnął się i ruszył korytarzem, bhaktowie zaś szli
równolegle do niego, oddzieleni jedynie szklaną zasłoną. Gdy znalazł się na
schodach, zniknęli mu z pola widzenia.
Niżej położona część lotniska także była oszklona i Swamiji dostrzegł za
szybą pięćdziesięcioosobową grupę bhaktów i przyjaciół, którzy oczekiwali
go z niecierpliwością. Kiedy ujrzeli go ponownie, wykrzyknęli wszyscy
razem: "Hare Kryszna! "
Ich zdaniem Swamiji prezentował się wspaniale. Po pięciomiesięcznym pobycie
w Indiach był opalony, wyglądał młodziej i sprawiał wrażenie
mniejszego. Uśmiechał się i na znak powitania triumfalnym gestem uniósł
ręce. Bhaktowie płakali ze szczęścia.
Czekając na kontrolę celną w kolejce, Swamiji słyszał odgłosy kirtanu
docierające spoza szklanej zasłony, która tylko częściowo tłumiła dźwięk.
Celnicy nie zwracali uwagi na śpiewy bhaktów, chociaż nietrudno było dopatrzyć
się związku między tym pasażerem w szafranowych szatach a grupą
radośnie śpiewającej młodzieży.
Swamiji stał w kolejce i spoglądał od czasu do czasu na swych
śpiewających uczniów. Położył przed celnikiem torbę podróżną, jedyną jaką miał,
a ten rutynowo przejrzał jej zawartość: bawełniane sari dla dziewcząt,
jedwabne girlandy dla Bóstw Jagannatha, karatale, szafranowe dhoti
i kurty, tarka do kokosów i niewielkie buteleczki z lekarstwami
Ayur-wedyjskimi.
"Co to jest?" – zainteresował się celnik. Widok tych buteleczek wydał
mu się podejrzany, przywołał więc drugiego celnika. Nastąpiła zwłoka. Uczniowie
Swamijiego byli zniecierpliwieni małostkowością celników, którzy grzebali
w rzeczach Swamijiego, a teraz otwierali mocno zakorkowane butelki,
wąchali je i sprawdzali ich zawartość.
Celnicy wyglądali na usatysfakcjonowanych. Swamiji przez dłuższą chwilę
usiłował zamknąć torbę, lecz zaciął się suwak. Znowu opóźnienie. Bhaktowie, bez
przerwy śpiewając, przyglądali się, jak próbował zamknąć zamek, co się
w końcu powiodło dzięki pomocy stojącego za nim mężczyzny.
Teraz skierował swe kroki ku oszklonym drzwiom. Bhaktowie zaczęli śpiewać jak
szaleni. Kiedy stanął w drzwiach, jeden z nich zadął w konchę,
a jej dźwięk rozniósł się echem po całym holu. Bhaktowie założyli
Swamijiemu girlandę i każdy z osobna cisnął się ku niemu, aby wręczyć
mu kwiaty. Wszedł pomiędzy nich niczym ukochany ojciec odwzajemniający uściski
kochających dzieci.