Rozdział 2 

 

Zasianie ziarna

 

 

Nowe sąsiedztwo Bhaktivedanty Swamiego nie było tak obskurne jak pobliskie Bowery, jednak nie można go było nazwać malowniczym. Naprzeciwko jego sklepiku, w ponurych, słabo oświetlonych oknach wystawowych Weitzner Brothers and Papper Memorials, widniał rząd płyt nagrobkowych. Na północ od Weitzner Brothers usytuowany był bar "U Sama". Obok niego znajdował się stary, czteropiętrowy budynek oznaczony literami A.I.R., dalej były Ben J. Horowitz Monuments (kolejne nagrobki), a w końcu Schwartz's Funeral Home (dom pogrzebowy). Następny dom, pod numerem 43, zdobiła zniszczona, płócienna markiza z napisem: Provenzano Lanza Funeral Home (dom pogrzebowy). Za nim znajdowały się Cosmos Parcels (importerzy), a parę ulic dalej w kierunku śródmieścia widniał rzucający się w oczy czarno-biały szyld teatru Village East.

O jedną przecznicę dalej, lecz po tej samej stronie ulicy co sklepik, położony był kościół Bożego Narodzenia: stary, dwupiętrowy budynek świeżo pomalowany na niebiesko, ze złotym krzyżem na szczycie. Pięciopiętrowy budynek przy Drugiej Alei 26, z zielonkawymi schodami przeciwpożarowymi, przylegał do masywnego, dziewięciopiętrowego Knickerbocker Fireproof Warehouse.

Druga Aleja była główną arterią komunikacyjną wschodniego Manhattanu, toteż światła na skrzyżowaniu z Houston bezustannie pompowały strumień ciężarówek, taksówek i prywatnych samochodów, które przejeżdżały pod drzwiami Bhaktivedanty Swamiego. Samochody przejeżdżały z warkotem od wczesnego ranka aż do późnej nocy, a towarzyszyły im piski hamulców, pełne współzawodnictwa napięcie stojących zderzak w zderzak pojazdów, gwałtowne dźwięki klaksonów, zgrzyt biegów i dudniące odgłosy pracujących na przyśpieszonych obrotach silników.

Przy Drugiej Alei pod numerem 26 mieściły się dwa pomieszczenia sklepowe. W jednym, od północy, znajdowała się pralnia automatyczna, a w drugim, od południa, był niegdyś sklep z pamiątkami, teraz pusty. Oba pomieszczenia miały wąskie wejścia i ogromne okna wystawowe pomalowane ciemną farbą. Pod napisem Matchless Gifts znajdowało się kwadratowe okno o boku sześciu stóp, w którym kilka tygodni wcześniej wystawione były pudełka z zapałkami ozdobione fotografiami gwiazd filmowych lat trzydziestych i czterdziestych. Napis Matchless Gifts był jedyną pozostałością po sklepie z pamiątkami, który niedawno przeniesiono. W chodniku pod oknem znajdowały się dwuskrzydłowe, żelazne drzwiczki kryjące schody do piwnicy i kotłowni. Szeroki chodnik ułożony był z płytek różnego kształtu i wielkości, co świadczyło o tym, że kładziono je w różnym czasie na przestrzeni kilku ubiegłych lat. Niektóre płytki były popękane albo zapadnięte i w tych zagłębieniach i pęknięciach zgromadził się drobny kurz z maleńkimi, błyszczącymi kawałkami szkła. Przy krawężniku stał czarny hydrant przeciwpożarowy W środku, pomiędzy drzwiami prowadzącymi do tych dwóch sklepików, znajdowało się główne wejście do numeru 26. Prowadziło ono do foyer z rzędem skrzynek pocztowych i domofonów, a za drugimi, zamkniętymi drzwiami znajdował się korytarz prowadzący na schody oraz na podwórko.

Na lewo od okna sklepu z pamiątkami znajdowały się drzwi wejściowe – duża tafla szkła w ciemnej, drewnianej oprawie. Drzwi prowadziły do długiego, wąskiego sklepiku, który teraz był zupełnie pusty. W środku, zaraz na prawo, poniżej okna wystawowego, było nadające się do siedzenia podwyższenie. W końcu pustego, odrapanego pokoju znajdowały się dwa brudne, okratowane okna wychodzące na podwórze. Był tam też maleńki zlew, przymocowany do zewnętrznej ściany bardzo małej toalety, której drzwi wychodziły na frontową część sklepu. Drzwi w lewej ścianie sklepu wiodły do korytarza prowadzącego na podwórko.

Podwórko wyłożone betonowymi, geometrycznymi płytami okalały krzewy oraz wysokie drzewa. Znajdował się tam stół, cementowa sadzawka oraz domek dla ptaków umocowany na słupku, a pośrodku – dwa ogródki z krzewami. Od północy i południa podwórko otaczał wysoki mur, a z przodu i z tyłu budynki mieszkalne. Ulgę przynosił skrawek nieba nad głową.

Na to podwórko wychodziły też okna mieszkania, w którym Bhaktivedanta Swami teraz żył, pracował i czcił Krysznę. Znajdowało się ono na pierwszym piętrze budynku stojącego na tyłach Drugiej Alei 26. Bhaktivedanta Swami wysprzątał nowe mieszkanie korzystając z pomocy przyjaciół z Bowery. W tylnym pokoju, obecnie biurze, położył pod ścianą cienką poduszkę w poszewce z materiału w słonie, a przed nią ustawił swą niemalowaną metalową walizę, która służyła mu za biurko: Na tym zaimprowizowanym biurku ustawił maszynę do pisania, a po obu jej stronach – stos papierów i książek. Od tej chwili było to jego miejsce pracy. Manuskrypty owinięte szafranowym materiałem, stos Śrimad-Bhagavatam oraz kilka przedmiotów osobistego użytku trzymał w szafce naprzeciw biurka. Na ścianie, nad miejscem do siedzenia, powiesił obraz z kalendarza hinduskiego. Przedstawiał on Krysznę jako młodzieńca grającego na flecie, ze stojącą tuż za nim krową. Pan Kryszna stał na planecie Ziemi, która pod Jego stopami uginała się jak szczyt niewielkiego wzgórza. Przez wychodzące na wschód okna na podłogę pokoju padały cętkowane plamy porannego słońca przedzierającego się przez schodki przeciwpożarowe.

W drugim pokoju znajdował się jedynie fantazyjny stolik do kawy, który teraz służył Bhaktivedancie Swamiemu jako ołtarz. Na nim umieścił oprawiony portret Pana Caitanyi i Jego towarzyszy. Na ścianie powiesił obrazek z kalendarza hinduskiego przedstawiający czteroramienną postać Pana Visnu oraz Ananta Śesę – niebiańskiego węża. I tak jak na poddaszu na Bowery, rozwiesił sznury do suszenia bielizny.

Oba pokoje miały świeżo pomalowane ściany i czyste, parkietowe podłogi z twardego drewna. Wąska, umeblowana kuchnia oraz łazienka były czyste i zdatne do użytku. Bhaktivedanta Swami czasami stawał w kuchni przy oknie i wyglądał za mur podwórka. Przeprowadził się tutaj bez jakichkolwiek widoków na zapłacenie czynszu za następny miesiąc.

Kilka lat przed przybyciem Bhaktivedanty Swamiego, na Lower East Side pojawił się nowy rodzaj mieszkańców ruder. Chociaż przeprowadzono wiele socjologicznych i kulturowych analiz tego zjawiska, pozostało rzeczą niewytłumaczoną, dlaczego nagle pojawili się, niczym ogromne stado ptaków czy też jak zwierzęta w wielkiej instynktownej migracji, i dlaczego po paru latach zniknęli.

Początkowo nowo przybyłymi byli głównie młodzi artyści, muzycy i intelektualiści, podobni awangardowej grupie Prabhupada z czasów Bowery. Następnie pojawiła się buntownicza młodzież wywodząca się z klasy średniej. Ponieważ łatwiej tu było o miejsce do mieszkania i czynsz był niższy niż w pobliskim Greenwich Village, skupili się właśnie tutaj, na Lower East Side, które w języku pośredników od wynajmowania mieszkań stało się znane jako East Village. Przybyło też wielu takich, którzy nie znaleźli żadnego miejsca do mieszkania i koczowali na korytarzach budynków mieszkalnych. Zwabieni niskim czynszem i obietnicą wolności, jaką daje bohema, ci młodzi buntownicy, ta awangarda ogólnonarodowego ruchu młodzieżowego, wkrótce określana w środkach masowego przekazu jako "hipisi", przywędrowała do slumsów na Lower East Side na znak protestu przeciwko wygodnemu, amerykańskiemu, materialistycznemu życiu.

Jak gdyby w odpowiedzi na ten instynktowny zew, do starszych hipisów dołączyli nastoletni uciekinierzy, a w ślad za nimi zjawiła się policja, radcy prawni, opiekunowie społeczni, pojawiły się domy noclegowe dla młodocianych oraz poradnie dla narkomanów. Na Placu św. Marka rozkwitł nowy komercjalizm hipisowski ze sklepami z marihuaną, plakatami i płytami, z galeriami sztuki oraz księgarniami. Sklepy te zaopatrzone były we wszystko, poczynając od bibułek do skręcania papierosów, na strojach hipisowskich i psychodelicznym oświetleniu kończąc.

Hipisi przybywali na Lower East Side z pełnym przekonaniem, że to jest miejsce, w którym należy być, podobnie jak robili to ich przodkowie imigranci. Nowojorski port, z rysującymi się na tle nieba konturami Manhattanu i Statuą Wolności, wydawał się europejskim imigrantom z poprzedniego wieku bramą do krainy bogactwa i możliwości. Teraz, w roku 1966, amerykańska młodzież, pełna nadziei, tłumnie napływała do Nowego Jorku i napawała się widokiem odkrytej przez siebie mistycznej krainy – slumsów Lower East Side.

Współistnienie hipisów z Portorykańczykami, Polakami i Ukraińcanii nie należało do łatwych. Zasiedziałe już tam grupy etniczne nie witały z radością nowych przybyszów, którzy tak naprawdę nie musieli mieszkać w slumsach, podczas gdy oni sami nie mieli wyboru. W istocie wielu spośród tych młodych ludzi pochodziło z rodzin imigranckich, które przez pokolenia walczyły o przyjęcie do amerykańskiej klasy średniej. Niemniej jednak, ta imigracja młodzieży na Lower East Side była tak rzeczywista jak imigracja Portorykańczyków, Polaków czy Ukraińców, chociaż jej powody były oczywiście inne.

Hipisi odrzucili mieszczański materializm swych rodziców, bezmyślne szczęście telewizji i reklam – złudne cele amerykańskiej klasy średniej. Rozczarowali ich rodzice, nauczyciele, duchowieństwo, przywódcy społeczni oraz media. Byli niezadowoleni z amerykańskiej polityki w Wietnamie i nęciły ich radykalne ideologie polityczne przedstawiające Amerykę jako okrutnego, egoistycznego, wyzyskującego olbrzyma, który natychmiast musi poprawić się albo umrzeć. Poszukiwali prawdziwej miłości, prawdziwego pokoju, prawdziwej egzystencji i prawdziwej duchowej świadomości.

Przed nadejściem lata, kiedy to Bhaktivedanta Swami wprowadził się do budynku przy Drugiej Alei 26, pierwsza fala tej wielkiej młodzieńczej rebelii lat sześćdziesiątych wkroczyła już na Lower East Side. Tutaj byli wolni – mogli żyć w prostym ubóstwie i dawać wyraz swym myślom i uczuciom w sztuce, muzyce, narkotykach i seksie. Rozmowy obracały się wokół duchowych poszukiwań. Kluczem były LSD i marihuana, otwierające nowe sfery świadomości. W modzie były nowinki o kulturach i religiach Wschodu. Dzięki narkotykom, yodze, braterstwu, czy po prostu dzięki byciu wolnym – w jakiś sposób mieli osiągnąć oświecenie. Każdy powinien mieć otwarty umysł i - w oparciu o bezpośrednie doświadczenie, rozszerzoną przez narkotyki świadomość oraz eklektyczne oczytanie – rozwinąć własną kosmiczną filozofię. A jeśli ich życie wydawało się nie mieć celu, to przynajmniej wypadli z bezsensownej gry, w której gracz sprzedaje swą duszę za materialne dobra i w ten sposób popiera system, który już jest zgniły.

Tak właśnie wyglądało to w roku 1966. Tysiące młodych ludzi wędrowało ulicami Lower East Side, nie tylko pod wpływem narkotyków czy w szaleństwie (chociaż często i tak było), lecz w poszukiwaniu ostatecznych odpowiedzi, w całkowitym braku poszanowania dla establishmentu i uregulowanego życia, jakie wiodły miliony "uczciwych" Amerykanów.

Bhaktivedanta Swami był zdumiony, że ta bogata ziemia amerykańska wydała tak wiele niezadowolonej młodzieży. Oczywiście, był to również kolejny dowód na to, że materialny dobrobyt – charakterystyczna cecha życia amerykańskiego – nie mógł dać ludziom szczęścia. Bhaktivedanta Swami nie patrzył na niedole wokół siebie przez pryzmat ich bezpośrednich przyczyn mających podłoże społeczne, polityczne, ekonomiczne czy kulturowe. Także warunki w slumsach czy rebelia młodzieży nie były faktami o wielkim znaczeniu. Były one jedynie symptomami powszechnego niezadowolenia, na które jedynym lekarstwem była świadomość Kryszny. Był pełen współczucia dla nieszczęścia każdego z osobna, lecz rozwiązanie, jakie widział, było uniwersalne.

Przed wprowadzeniem się na Lower East Side, Bhaktivedanta Swami nie poczynił żadnych studiów nad ruchem młodzieżowym w Ameryce. Nigdy nawet nie robił konkretnych planów, aby przybyć w to miejsce, gdzie jest tak wielu młodych ludzi. W ciągu dziesięciu miesięcy od chwili opuszczenia Kalkuty przenosił się z miejsca na miejsce zmuszony okolicznościami albo – jak on to rozumiał – "za sprawą Kryszny". Na polecenie swego mistrza duchowego przybył do Ameryki, a z woli Kryszny przybył na Lower East Side. Jego misja była tutaj taka sama jak na Bowery, w zamożniejszych dzielnicach, czy nawet w Indiach. Trwał mocno przy poleceniu swego mistrza duchowego oraz wedyjskim punkcie widzenia, na który nie miały wpływu radykalne zmiany zachodzące w latach sześćdziesiątych. Jeśli teraz ci młodzi ludzie z powodu pewnych zmian w amerykańskim klimacie kulturowym byli bardziej skłonni go słuchać, było to mile widziane. To również było wolą Kryszny.

Złowieszczy wpływ wieku Kali sprawił, że były to najgorsze czasy dla rozwoju duchowego – z rewolucją hipisowską czy bez niej. Żaden z wcześniejszych mistrzów duchowych nie próbował przeszczepić kultury wedyjskiej na grunt tak obcy jak amerykański. Bhaktivedanta Swami spodziewał się więc, że jego praca będzie niezmiernie trudna. Jednakże w tym ogólnie rzecz biorąc złym wieku, w społeczeństwie amerykańskim – tuż przed jego przybyciem na Lower East Side – zaczęły podnosić się głosy niezadowolenia i buntu przeciwko kulturze Kali-yugi. W efekcie na nowojorskie Lower East Side zaczęły napływać fale młodych ludzi, którzy włóczyli się ulicami w poszukiwaniu czegoś, co wykraczałoby poza zwykłe życie, w poszukiwaniu alternatyw i dążeniu do osiągnięcia duchowej pełni. Ci młodzi ludzie, zerwawszy ze swą stereotypową materialistyczną przeszłością i osiedliwszy się na nowojorskim Lower East Side, byli tymi, którzy przypadkiem albo zgodnie z przeznaczeniem mieli stać się kongregacją w sklepiku Bhaktivedanty Swamiego, który oferował kirtany i duchowe przewodnictwo.

Nikt nie zwrócił szczególnej uwagi na przybycie Bhaktivedanty Swamiego. Sąsiedzi przypuszczali, że ktoś nowy przejął sklep z pamiątkami obok pralni. Teraz w oknie widniał dziwny obrazek, ale nikt nie wiedział, co o tym myśleć. Nie wiedzieli, co to jest Bhagavad-gita, a nieliczni, którzy wiedzieli, myśleli: "Może jest to księgarnia z książkami o yodze czy coś w tym rodzaju". Portorykańczycy z sąsiedztwa spoglądali na obraz autorstwa Harveya Cohena umieszczony w witrynie sklepowej i przedstawiający Pana Caitanyę oraz Jego tańczących i śpiewających towarzyszy, po czym bezmyślnie odchodzili. Kierownika stacji benzynowej Mobilu znajdującej się w sąsiedztwie zupełnie nie obchodziło, kto się wprowadził – nie miało to żadnego znaczenia. Również sprzedawcy nagrobków i przedsiębiorcy pogrzebowi po drugiej stronie ulicy nie wykazywali żadnego zainteresowania. A dla kierowców niezliczonych samochodów i ciężarówek, które przejeżdżały obok, miejsce Swamiego w ogóle nie istniało. Ale w okolicy byli młodzi ludzie, których intrygował ten obraz i którzy podchodzili do okna, żeby przeczytać napis na małym skrawku papieru. Niektórzy z nich słyszeli nawet o Bhagavad-gicie, chociaż obraz Pana Caitanyi i tancerzy nie wydawał się do niej pasować. Niektórzy myśleli, że może pojawią się na wykładach Swamiego Bhaktivedanty i sprawdzą, o co tu chodzi.

Pewnego lipcowego ranka Howard Wheeler w pośpiechu wyszedł ze swego mieszkania na Mott Street, aby udać się do kolegi mieszkającego w zacisznym miejscu przy Piątej Ulicy, gdzie miał nadzieję znaleźć trochę spokoju. Szedł Mott Street, dotarł do Houston, skręcił w prawo i zaczął iść w kierunku wschodnim przez Bowery. Mijany przez pędzące samochody i wałęsających się włóczęgów, zbliżał się do Drugiej Alei.

Howard: Po przejściu przez Bowery, tuż przed Drugą Aleją zobaczyłem Swamijiego żwawo wędrującego chodnikiem, z wysoko uniesioną głową i z ręką w woreczku na japas. Jego wygląd uderzył mnie niczym znajoma sylwetka słynnego aktora z dobrze znanego mi filmu. Swami sprawiał wrażenie człowieka nie podlegającego wpływowi czasu. Ubrany był w tradycyjne szafranowe szaty sannyasina i dziwaczne, spiczaste, białe buty. Idąc ulicą Houston, wyglądał jak dżin, który wyskoczył z lampy Aladyna.

Howard – dwudziestosześcioletni wysoki, postawny mężczyzna – miał długie, ciemne włosy, gęstą brodę i okulary w ciemnej oprawie. Był wykładowcą języka angielskiego na Uniwersytecie stanowym Ohio i dopiero co wrócił z Indii, gdzie poszukiwał prawdziwego guru. Bhaktivedanta Swami zauważył Howarda i obaj jednocześnie zatrzymali się. Howard zadał mu pytanie – pierwsze lepsze, które przyszło mu do głowy: "Czy jesteś z Indii?"

Bhaktivedanta Swami uśmiechnął się. "Tak, ty też?"

Howard: Odpowiedziałem, że nie, ale napomknąłem, że właśnie wróciłem z Indii i bardzo interesuje mnie jego kraj i filozofia indyjska. Powiedział, że przyjechał z Kalkuty i że w Nowym Jorku jest już niemal od dziesięciu miesięcy. Jego spojrzenie było świeże i serdeczne niczym spojrzenie dziecka. 1 chociaż obok nas ryczały ciężarówki pędzące ulicą Houston, z jego postaci emanował niewzruszony, chłodny spokój, opierający się na czymś będącym daleko ponad tą wielką, otaczającą nas, pełną zgiełku metropolią.

Howard nie dotarł tego dnia do domu swego przyjaciela. Wrócił do mieszkania przy Mott Street, gdzie mieszkał razem z Keithem i Wallym, i opowiedział im oraz wszystkim swoim znajomym o guru, który w zagadkowy sposób pojawił się wśród nich. Opowiedział, jak stali i rozmawiali ze sobą i Swami wspomniał o swej pobliskiej rezydencji przy Drugiej Alei, gdzie ma zamiar robić wykłady.

Howard: Poszedłem z nim za róg ulicy i Swami wskazał ręką na budynek z małym sklepem. Było to między Pierwszą a Drugą Ulicą, koło stacji benzynowej Mobilu. Wcześniej był to sklep z pamiątkami i ktoś nad jego oknem wymalował napis "Matchless Gifts". W tamtym czasie nie uświadamiałem sobie proroczego charakteru tych słów. Zapytał mnie: "Czy to dobre miejsce?" Odrzekłem, że według mnie tak. Nie miałem pojęcia, co miał zamiar zaoferować na tych "wykładach", ale wiedziałem, że wszyscy moi przyjaciele będą radzi, że w sąsiedztwie zamieszkał hinduski swami.

Wieść o nim rozniosła się lotem błyskawicy Chociaż Carlowi Yeargensowi i kilku innym osobom trudno było teraz przyjeżdżać z Bowery i Chinatown – jako że mieli inne zajęcia – to Roy Dubois, dwudziestopięcioletni autor komiksów, który odwiedzał Swamijiego jeszcze na Bowery, dowiedziawszy się o jego nowej siedzibie postanowił tam wpaść. James Greene oraz Bill Epstein również nie zapomnieli o Swamim i także chcieli tam przychodzić. Restauracja Paradox ciągle była żywym punktem kontaktowym i ściągała do Swamiego nowych zainteresowanych. A inni, jak na przykład Stephen Guarino, zauważyli notatkę Swamiego w oknie. Dwudziestosześcioletni Steve pracował jako kasjer w opiece społecznej i pewnego dnia, gdy w przerwie obiadowej szedł z biura (mieszczącego się na rogu Piątej Ulicy i Drugiej Alei) do domu, zauważył notatkę Swamiego przylepioną do okna. Jako że czytał już broszurowe wydanie Gity, przyrzekł sobie, że przyjdzie na wykład Swamiego.

Również Howard zauważył mały napis w oknie, gdy stał ze Swamim przed sklepem:

WYKŁADY Z BHAGAVAD-GITY
A.C. BHAKTIVEDANTA SWAMI
PONIEDZIAŁKI, ŚRODY, PIĽTKI
W GODZINACH OD 19 DO 21

 

"Przyprowadzisz swoich przyjaciół?" – zapytał Prabhupad. "Tak" – obiecał Howard. "W poniedziałek wieczorem".

Był letni, upalny wieczór i okna z tyłu pokoju, a także frontowe drzwi były szeroko otwarte. Na podłodze siedzieli młodzi ludzie. Część z nich miała na sobie czarne drelichy i sportowe koszule w szerokie, ciemne prążki, z guzikami przyszytymi na końcach kołnierzyków. Znoszone trampki zostawili przy drzwiach. Większość z nich pochodziła z Lower East Side, więc przybycie tutaj nie sprawiło nikomu większego kłopotu. Malutki pokój był pusty Nie było żadnych obrazów, mebli, dywanów, czy nawet krzesła, tylko kilka zwykłych, słomianych mat. Pośrodku pokoju zwisała z sufitu goła żarówka. Była godzina siódma, kiedy nagle otworzyły się boczne drzwi i do pokoju, w którym zebrało się może dwanaście osób, wszedł Bhaktivedanta Swami.

Nie miał na sobie koszuli, a szafranowa szata okalająca jego tors nie zakrywała rąk i części klatki piersiowej. Miał gładką skórę o złotawobrązowym odcieniu. Wszyscy, którzy patrzyli na niego i widzieli jego ogoloną głowę, podłużne uszy oraz poważny wyraz twarzy, mieli wrażenie, że oglądają znajomy obrazek medytującego Buddy. Był w podeszłym wieku, lecz trzymał się prosto, wyglądał świeżo i promiennie. Jego czoło zdobił namalowany żółtą glinką znak vaisnavy. Rozpoznawszy potężnego, brodatego Howarda, Bhaktivedanta Swami uśmiechnął się do niego i zapytał: "Przyprowadziłeś przyjaciół?"

"Tak"- odpowiedział Howard donośnym głosem. "Aha, to bardzo dobrze".

Bhaktivedanta Swami zdjął białe buty, usiadł na cienkiej macie i rozejrzawszy się po zebranych zasugerował, aby wszyscy usiedli, po czym rozdał kilka par mosiężnych czyneli i krótko zademonstrował rytm: raz... dwa... trzy. Zaczął grać – dźwięk był przenikliwy i czysty. Potem zaśpiewał: Hare Kryszna, Hare Kryszna, Kryszna Kryszna, Hare Hare/Hare Rama, Hare Rama, Rama Rama, Hare Hare. Kiedy przyszła kolej na zebranych, powiedział do nich: "Śpiewajcie". Niektórzy już wiedzieli w czym rzecz, inni stopniowo chwytali, o co chodzi i po kilku rundach wszyscy śpiewali już razem.

Większość spośród obecnych tutaj młodych mężczyzn i kilku młodych kobiet odbyła w swoim czasie psychodeliczną podróż w poszukiwaniu nowego świata poszerzonej świadomości. Śmiało i nierozważnie wypłynęli na burzliwe i zakazane wody LSD, pejotlu i magicznych grzybów. Zrobili to nie bacząc na ostrzeżenia i ryzykując wszystkim. Jednak ich odwaga, ich chęć odnalezienia nowych wymiarów jaźni, wydostania się poza zwykłą egzystencję – nawet jeśli nie wiedzieli, co było tym "poza" i czy będą w stanie powrócić do komfortu zwyczajności – miała swoją dobrą stronę.

Tymczasem, bez względu na to, jaką prawdę odnajdywali, byli nieusatysfakcjonowani. I bez względu na to, do jakich światów docierali, ci młodzi psychodeliczni podróżnicy zawsze wracali na Lower East Side. Teraz próbowali mantry Hare Kryszna.

Kirtan rozległ się nagle. Swami śpiewał donośnym głosem i akompaniował sobie na karatalach, a goście natychmiast poczuli, że będzie to coś niesamowitego. Oto nadarza się jeszcze jedna okazja do "podróży", więc poddali się jej ochoczo. Podporządkowali swe umysły i starali się dotrzeć do granic intonowania, by wydobyć z niego wszystko. Większość z nich kojarzyła już mantrę z mistycznymi Upanisadami i Gitą, które przemawiały do nich słowami pełnymi tajemniczości: "Wieczny duch... Negacja złudzenia". Jednakże czymkolwiek jest ta hinduska mantra – niech przyjdzie. Niech jej fale uniosą nas daleko i wysoko. Weźmy ją, bez względu na cenę. Mantrowanie było proste i naturalne. Było przyjemne i nikomu nie szkodziło. Na swój sposób było niesamowite.

Podczas intonowania Bhaktivedanta Swami pogrążał się w ekstazie i jednocześnie obserwował mieszane i różnobarwne audytorium. Zaczynał teraz kłaść fundamenty na dziewiczym terenie. W takt karatali mantra Hare Kryszna, śpiewana przez prowadzącego i powtarzana przez gości, to wzmagała się, to cichła. Niektórzy sąsiedzi byli niezadowoleni. Oczarowane dźwiękiem mantry portorykańskie dzieci zaglądały przez drzwi i okna. Zapadał zmierzch.

Było to egzotyczne, lecz każdy mógł zauważyć, że Swami intonował pradawną modlitwę wychwalającą Boga. Nie był to rock czy jazz. On sam był świętą osobą, swamim, robiącym publiczną demonstrację religijną. Połączenie było jednak nietypowe: starszy hinduski swami intonujący starożytną mantrę w sklepiku pełnym młodych amerykańskich hipisów, którzy za nim powtarzali.

Bhaktivedanta Swami śpiewał, ogoloną głowę unosząc wysoko i lekko przechylając na bok, drżąc nieznacznie pod wpływem emocji. Prowadził mantrę pewnie, pogrążony w czystym oddaniu, a oni powtarzali za nim. Tymczasem przy frontowych oknach i otwartych drzwiach zgromadziło się więcej przechodniów. Niektórzy z nich podśmiewali się, lecz nie byli w stanie zagłuszyć śpiewu, który rozbrzmiewał z całą siłą. W porównaniu z kirtanem nawet klaksony samochodów były jedynie nikłymi, urywanymi dźwiękami. Nadał dało się słyszeć ryk silników i turkot przejeżdżających ciężarówek, lecz odgłosy te dochodziły z oddali, prawie niezauważalne.

Zgromadzona w pustym, słabo oświetlonym pokoju grupa młodych ludzi śpiewała wraz z prowadzącym – początkowo słabym, niepewnym chórem, stopniowo coraz bardziej harmonijnie. Intonując mantrę klaskali w dłonie i dawali z siebie wszystko, z nadzieją odkrycia jej tajemnic. Kirtan w jego wykonaniu nie był jedynie pięciominutowym próbnym pokazem. W tym momencie był ich przywódcą, ich przewodnikiem w nieznane. Howard i Keith zetknęli się z kirtanem w Kalkucie, ale nadal byli laikami. Nigdy wcześniej kirtan nie był taki jak ten – w samym środku Lower East Side, prowadzony przez autentycznego swamiego.

Ich głowy były pełne psychodelicznych ambicji ujrzenia Boga twarzą w twarz, pełne fantazji i wizji nauk Wschodu, a także przypuszczeń, że "TO" jest bezosobową światłością. Bhaktivedanta Swami zetknął się już z podobnym audytorium na Bowery, toteż wiedział, że grupa ta nie odbiera mantry z należytym szacunkiem i wiedzą. Niemniej jednak pozwalał im śpiewać na ich własny sposób. Z biegiem czasu podporządkują się duchowemu dźwiękowi, oczyszczą się i doświadczą oświecenia oraz ekstazy płynącej z intonowania i słuchania Hare Kryszna.

Bhaktivedanta Swami zakończył kirtan. Intonowanie usunęło w cień wszystko inne, lecz teraz rzeczywistość Lower East Side wdarła się między nich ponownie. Stojące w drzwiach dzieci zaczęły szczebiotać i chichotać. Znowu dał się słyszeć szum przejeżdżających samochodów i ciężarówek. Ktoś krzyknął z pobliskiego mieszkania, domagając się ciszy. Było już wpół do ósmej. Upłynęło pół godziny.

************

Jego wykład jest bardzo prosty, ale mimo to dla niecierpliwej młodzieży zbyt filozoficzny. Niektórzy, nie będąc w stanie go zrozumieć, gwałtownie zrywają się po usłyszeniu pierwszych słów, nakładają w drzwiach buty i wracają na ulicę. Inni opuścili salę natychmiast po zakończeniu kirtanu. Jednak jak dotąd to jego najlepsza grupa. Jest w niej parę osób jeszcze z Bowery. Są także chłopcy z Mott Street, którzy najwyraźniej poszukują guru. Wielu z nich czytało już Bhagavad-gitę, jednak nie stali się z tego powodu dumni i byli skłonni słuchać Swamiego, przyznając, że jej nie zrozumieli.

Za drzwiami pulsuje kolejny gorący i zgiełkliwy lipcowy wieczór. Są wakacje, więc dzieci biegają po ulicy aż do zmroku. Nie opodal poszczekuje ogromne psisko – "Hau! Hau! Hau! "- ruch uliczny jest przyczyną bezustannego huku, zza okna dobiega pisk małych dziewczynek i wszystko to utrudnia prowadzenie wykładu. Jednak bez względu na zachowanie dzieci, szum uliczny i psy, on chce, aby drzwi pozostały otwarte. Gdy ktoś je zamknie, pyta: "Dlaczego są zamknięte? Ktoś może przyjść". Po czym kontynuuje, niezrażony, przytaczając sanskryckie wersety, utrzymując audytorium w skupieniu i rozwijając swe nie cierpiące zwłoki posłannictwo, podczas gdy nieustająca kakofonia dźwięków rywalizuje z każdym jego słowem...

"Hau! Hau! Hau!"

"Eeeeeeeeeeech! Aaaaaaaaaaaaj!" Piski małych dziewczynek niepokoją także mieszkańców pobliskich domów. Trochę dalej jakiś mężczyzna krzyczy z okna: "Wynoście się stąd! Już was nie ma!"

Bhaktivedanta Swami: "Poproście je, aby nie robiły hałasu".

Roy (jeden z chłopców w świątyni): "Jakiś człowiek właśnie przegania te dzieciaki".

Bhaktivedanta Swami: "To dobrze. Te dzieciaki przeszkadzają. Poproś je...

Roy: "Tak... ten człowiek właśnie je przegania". Bhaktivedanta Swami: "Hałasują".

Roy: "Tak, on je przegania".

Nareszcie udało mu się je odpędzić, ale przyjdą z powrotem. Nie można wygonić dzieci z ulicy – one tam żyją. I potężne psisko nigdy nie przestanie szczekać. A kto może zatrzymać samochody? One są tam stale. Prabhupad posługuje się przykładem samochodu, aby zilustrować kwestię filozoficzną: "Kiedy na Drugiej Alei w polu naszego widzenia na chwilę pojawi się samochód, z pewnością nie sądzimy, że nie istniał, zanim go ujrzeliśmy, albo że przestanie istnieć, gdy zniknie nam z oczu. Podobnie, gdy Kryszna udaje się z tej planety na inną, nie oznacza to, że przestaje istnieć, chociaż może się tak wydawać. Tak naprawdę zniknął On tylko z naszego pola widzenia. Kryszna i Jego inkarnacje bezustannie pojawiają się i odchodzą w niezliczonych wszechświatach tego materialnego stworzenia".

Z każdym słowem Swamiego zlewa się ryk i turkot przejeżdżających samochodów. Drzwi są otwarte, a on opanowany siedzi na brzegu rzeki tlenku węgla, asfaltu, świszczących opon i bezustannego ruchu ulicznego. Przebył daleką drogę znad brzegu Yamuny we Vrindavanie, gdzie od wieków zbierali się wielcy święci, by rozprawiać o świadomości Kryszny. Ale jego audytorium żyje tutaj, pośród tej scenerii, więc przybył tu, nad brzeg pędzącej rzeki ruchu ulicznego na Drugiej Alei, aby donośnym głosem przekazywać ponadczasowe posłannictwo.

Cały czas podkreśla jedno: cokolwiek robisz w świadomości Kryszny, bez względu na to, jak nieznaczne by to było, odniesiesz wieczną korzyść. Jednakże teraz, bardziej niż w śródmieściu czy na Bowery, nawołuje swoich słuchaczy do pełnego przyjęcia świadomości Kryszny i stania się bhaktami. Zapewnia ich...

"Nie ma znaczenia, co ktoś robił wcześniej, jakich grzesznych czynów się dopuścił. Początkowo ktoś może nie być doskonały, ale jeśli pełni służbę, to się oczyści".

Nagle na salę wchodzi włóczęga z Bowery, gwiżdżąc i wydając pijackie okrzyki. Obecni siedzą, nie wiedząc, co o tym sądzić.

Pijak: "Jak się macie? Chwileczkę, zaraz wracam. Coś przyniosę". Bhaktivedanta Swami: "Nie przeszkadzaj. Usiądź. To poważna rozmowa".

Pijany: "Położę to tam. W kościele? W porządku. Zaraz tu będę z powrotem".

Mężczyzna ma jasne włosy i krótką, szpakowatą brodę. Ubrany jest niechlujnie. Bijący od niego odór roznosi się po całej świątyni. Lecz nagle kieruje się do wyjścia i znika.

Bhaktivedanta Swami śmieje się po cichu i spokojnie powraca do wykładu.

Tymczasem po upływie pięciu minut stary włóczęga wraca i sygnalizuje swój powrót krótkim: "Jak się macie?" Coś ze sobą taszczy Manewrując pomiędzy słuchaczami kieruje się wprost na tyły świątyni, tam gdzie siedzi Swami. Otwiera drzwi ubikacji, wkłada do środka dwie rolki papieru toaletowego, zamyka drzwi, po czym podchodzi do umywalki. Kładzie na zlewie papierowe ręczniki, a pod zlewem jeszcze dwie rolki papieru toaletowego i dodatkowe ręczniki. Po wykonaniu tych czynności odwraca się w kierunku Swamiego i słuchaczy Swami spogląda na niego i pyta: "Co to znaczy?" Teraz włóczęga stoi cicho; wykonał swoje zadanie. Swami zaczyna się śmiać, dziękując gościowi, który teraz zmierza w kierunku drzwi: "Dziękuję. Dziękuję bardzo". Włóczęga wychodzi. "Spójrzcie tylko"- Bhaktivedanta Swami zwraca się do zebranych. "Służenie jest rzeczą naturalną. Popatrzcie tylko – jest nietrzeźwy, ale pomyślał: ŤTutaj coś się dzieje. Może mogę w czymś pomócť. Zobaczcie tylko, jak to przychodzi samo z siebie. To jest naturalne".

Młodzi ludzie zgromadzeni w pokoju spoglądają po sobie. To naprawdę niesamowite – najpierw śpiewanie z mosiężnymi karatalami, Swami wyglądający jak Budda i mówiący o Krysznie i intonowaniu, a teraz ta zwariowana sytuacja z włóczęgą. Jednakże Swami zachowuje spokój, jest naprawdę opanowany, zwyczajnie siedzi na podłodze, jak gdyby nie obawiał się niczego, i po prostu głosi swą filozofię dotyczącą duszy oraz twierdzi, że możemy stać się świętymi osobami i że nawet ten stary pijaczyna może zostać świętym!

Minęła prawie godzina, a pies nadal szczeka i wciąż słychać piski dzieci. Swami odpowiada na kilka pytań, po czym rozpoczyna następny kirtan. Lower East Side wycisza się ponownie. Zaczyna się śpiew: mosiężne karatale, głos Bhaktivedanty Swamiego podający melodię i odzew sali. Trwa to pół godziny, po czym ustaje.

Zebrani siedzą naprzeciwko Swamiego, podczas gdy jeden z chłopców przynosi mu jabłko, małą drewnianą miseczkę i nóż. Gdy większość zebranych nadal siedzi i patrzy, szacując efekty intonowania, jakby to był jakiś nowy narkotyk, Swami kroi jabłko na połowę, następnie na ćwiartki, potem na osiem części, aż otrzymuje wiele kawałków. Sam bierze kawałek i prosi jednego z chłopców, aby posłał miseczkę wkoło. Odchyla głowę do tyłu i zręcznie wkłada plasterek jabłka do ust, nie dotykając palcami warg. Żuje przez chwilę z zamkniętymi ustami.

Zebrani chrupią po cichu swoje kawałki jabłka. Obserwują Swamiego, kiedy wstaje, nakłada buty i wychodzi bocznymi drzwiami.

***********

"Nazwiemy nasze towarzystwo ISKCON-em". Bhaktivedanta Swami zaśmiał się figlarnie, kiedy po raz pierwszy przyszedł mu na myśl ten akronim.

Tej wiosny, mieszkając jeszcze na Bowery, rozpoczął prawne starania o rejestrację. Ale już przed podjęciem pierwszych kroków prawnych mówił o swym "Międzynarodowym Towarzystwie Świadomości Kryszny" i w tej formie nazwa Towarzystwa pojawiła się w listach do Indii i w The Village Voice. Jeden z przyjaciół Swamiego zasugerował nazwę bliższą mentalności zachodniej, mianowicie "Międzynarodowe Towarzystwo Świadomości Boga", jednakże pojęcie "Bóg" było bliżej nieokreślone, podczas gdy "Kryszna" – dokładne i naukowe. Nazwa "świadomość Boga" była duchowo słabsza, mniej osobowa. A jeśli ludzie z Zachodu nie wiedzą, że Kryszna jest Bogiem, to Międzynarodowe Towarzystwo Świadomości Kryszny poinformuje ich o tym, głosząc Jego chwały "w każdym mieście i każdej wiosce".

Termin "świadomość Kryszny" był jego własnym tłumaczeniem zwrotu zaczerpniętego z Padyavali Śrila Rupy Goswamiego napisanej w szesnastym wieku. Kryszna-bhakti-rasa-bhavita znaczy "rozkoszować się słodkim smakiem pochodzącym z pełnienia służby oddania dla Kryszny".

Cele ujęte w statucie ISKCON-u odsłaniają przemyślenia Bhaktivedanty Swamiego. Było to siedem punktów zbliżonych do tych umieszczonych w prospekcie Ligi Bhaktów założonej przez niego w Jhansi, w Indiach w roku 1954. Jakkolwiek tamta próba nie została uwieńczona sukcesem, cele pozostały nie zmienione.

Siedem celów Międzynarodowego Towarzystwa Świadomości Kryszny:

(a) Systematyczne propagowanie wiedzy duchowej w całym społeczeństwie, w celu zaznajomienia ludzi z technikami życia duchowego, powstrzymania degradacji zasad moralnych i osiągnięcia prawdziwej jedności i pokoju na świecie.

(b) Propagowanie świadomości Kryszny tak jak została ona objawiona w Bhagavad Gicie i Śrimad Bhagavatam.

(c) Umacnianie więzi między członkami Towarzystwa i przybliżanie ich do Kryszny, najwyższej żywej istoty a przez to rozwinięcie w nich oraz we wszystkich ludziach idei, że każda dusza jest integralną cząstką Boga (Kryszny), równą Mu jakościowo.

(d) Nauczanie i wspomaganie ruchu sankirtana, zbiorowego intonowania świętego imienia Boga, tak jak ukazane to zostało w naukach Pana Śri Chaitanyi Mahaprabhu.

(e) Ustanowienie świętego miejsca transcendentalnych rozrywek, poświęconego Osobie Boga Krysznie, z myślą o członkach Towarzystwa i całym społeczeństwie.

(f) Zacieśnianie więzi między członkami Towarzystwa w celu uczenia ich bardziej naturalnego i prostego sposobu życia.

(g) Wydawanie i dystrybucja periodyków, magazynów, książek oraz innych publikacji z myślą o osiągnięciu wyżej wymienionych celów.

 

Bez względu na to, co myśleli o celach Towarzystwa członkowie założyciele ISKCON-u, dla Bhaktivedanty Swamiego były one nadchodzącą rzeczywistością. Jak zauważył pan Ruben, konduktor metra, który w roku 1965 spotkał Bhaktivedantę Swamiego na ławce w parku na Manhattanie: "Wydawało się, że wiedział, iż będzie miał świątynie pełne bhaktów. ŤSą świątynie i są książkiť, powiedział. ŤOne istnieją, one tu są, ale dzieli nas od nich czasť".

Z pewnością żaden z jego wczesnych zwolenników podpisujących się pod statutem ISKCON-u nie sądził, by marzenia Swamiego szybko nabrały jakichś konkretnych kształtów, a jednak tych siedem celów nie było jedynie teistyczną retoryką mającą przekonać paru urzędników władz stanowych Nowego Jorku. Bhaktivedanta Swami zamierzał wcielić w życie każdy punkt statutu.

**********

Z powodu obecności Swamijiego, tego, co mówił oraz kirtanów, wszyscy nazywali już sklepik "świątynią". Nie zmieniło to jednak faktu, że nadal był to po prostu pusty, nędzny sklep. Pomysł udekorowania go wyszedł od chłopców z Mott Street.

Aby sprawić Swamiemu niespodziankę, kiedy przyjdzie na wieczorny kirtan, Howard, Keith i Wally obmyślili pewien plan. Wally zdjął zasłony wiszące w ich wspólnym pokoju, zaniósł je do pralni automatycznej (po wypraniu woda stała się ciemnobrązowa od brudu), po czym ufarbował je na purpurowo. Mieszkanie na Mott Street oklejone było afiszami, malowidłami oraz dużymi, ozdobnymi draperiami z jedwabiu, które Howard i Keith przywieźli z Indii. Wszystko to – obrazy, obicia ścienne, kadzielnice oraz inne dodatki – przynieśli wraz z zasłonami do sklepu, gdzie rozpoczęli akcję dekorowania.

Zbudowali drewniany podest dla Swamiego i przykryli go starą, welwetową tkaniną. Za podestem, na ścianie pomiędzy dwoma oknami wychodzącymi na podwórze, zawiesili purpurowe zasłony, a z obu ich stron parę pomarańczowych. Na jednej z nich, tuż nad siedzeniem Swamiego, powiesili duży, oryginalny obraz Radhy i Kryszny namalowany na okrągłym płótnie przez Jamesa Greene'a. Bhaktivedanta Swami polecił Jamesowi namalowanie obrazu i dał mu za wzór okładkę Śrimad-Bhagavatam z prostym hinduskim rysunkiem. Postacie Radhy i Kryszny na rysunku Jamesa były nieco abstrakcyjne, ale krytycy z Lower East Side, stali bywalcy sklepu, uznali to dzieło za wspaniałe osiągnięcie.

Keith i Howard nie byli pewni, czy Swami zaaprobuje obrazy i sztychy przywiezione przez nich z Indii, powiesili je więc w części sklepu znajdującej się od ulicy, z dala od miejsca przeznaczonego dla Swamiego. Jeden ze sztychów, dobrze znany w Indiach, przedstawiał Hanumana szybującego po niebie i niosącego górę dla Pana Ramacandry. Chłopcy nie mieli pojęcia, jakiego gatunku stworzeniem był Hanuman. Z powodu kształtu jego górnej wargi sądzili, że może jest kotem. Na innym rysunku ukazana była postać sześcioramiennego mężczyzny – dwie ręce, pomalowane na kolor zielonkawy, trzymały łuk i strzały; druga para, koloru niebieskawego, trzymała flet; a trzecia, koloru złocistego – kij i czarę.

Do późnego popołudnia zdołali przykryć podest dla Swamiego, zawiesić zasłony, przybić gwoździkami jedwabne draperie i sztychy oraz rozwiesić obrazy. Platformę, na której miał siedzieć Swami, przystroili kwiatami i świecami. Ktoś przyniósł poduszkę, aby Swami mógł na niej usiąść, i wyblakłą poduchę z fotela jako oparcie.

Jako dodatek do zbioru pochodzącego z kryjówki na Mott Street, Robert Nelson – jeden z przyjaciół Swamiego z Manhattanu – zabrał z garażu swego dziadka belgijski dywan w stylu orientalnym i przywiózł go metrem z przedmieścia. Nawet Raphael i Don – dwaj hipisi, którzy sprawiali wrażenie zainteresowanych wyłącznie darmowym wyżywieniem i noclegiem – wzięli udział w przystrajaniu wnętrza.

Rzecz utrzymano w ścisłej tajemnicy i chłopcy czekali teraz na reakcję Swamiego. Gdy przyszedł wieczorem, aby rozpocząć kirtan, spojrzał na świeżo udekorowaną świątynię (było tam nawet palące się kadzidło) i, z zadowoleniem uniósł brwi. "Robicie postęp – powiedział i rozejrzał się po pokoju, uśmiechając się szeroko. "Tak – dodał – to jest świadomość Kryszny". Jego nagły, szczęśliwy nastrój był niejako nagrodą za ich szczery wysiłek. Następnie wszedł na podest – chłopcy wstrzymali oddech z nadzieją, że okaże się wystarczająco mocny – po czym usiadł patrząc na bhaktów i wystrój wnętrza świątyni.

Zadowolili go. Lecz nagle stał się nadzwyczaj poważny i jakkolwiek wiedzieli, że z pewnością jest to ten sam Swamiji, chichot uwiązł im w gardłach, a uszczęśliwione spojrzenia, którymi obrzucali się nawzajem, stały się nagle pełne niepewności i nerwowości. Gdy obserwowali powagę Swamiego, ich własna radość sprzed kilku chwil wydała im się nagle dziecinna. Tak jak chmura szybko przesłania słońce ponurym cieniem, tak nastrój Swamiego zmienił się z wesołego na śmiertelnie poważny, a oni spontanicznie postanowili stać się tak samo poważni i zrównoważeni. Podniósł karatale i ponownie obdarzył ich uśmiechem aprobaty, a ich serca znowu się rozpromieniły.

Świątynia nadal była maleńkim sklepikiem pełnym pochowanych i widocznych karaluchów, z nierówną podłogą i kiepskim oświetleniem, ale wiele z wiszących na ścianach ozdób pochodziło z Indii, co stwarzało atmosferę autentyczności, zwłaszcza ze Swamim siedzącym na podwyższeniu. Przybywający goście znajdowali się nagle w małej hinduskiej świątyni.

Bhaktivedanta Swami patrzył na grupę swych zwolenników. Był wzruszony, że ofiarowali mu honorowe miejsce i że włożyli tyle trudu w przystrojenie świątyni Kryszny. Widok bhakty ofiarowującego coś Krysznie nie był dla niego czymś nowym. Ale to było nowe. W Nowym Jorku kiełkowało ziarenko bhakti i w naturalny sposób, jako ogrodnik opiekujący się tą roślinką, był wzruszony widząc łaskę Kryszny. Spoglądając na wiszące na ścianie obrazy powiedział: "Jutro przyjdę je obejrzeć i powiem wam, które z nich są dobre".

Następnego dnia Bhaktivedanta Swami zszedł na dół, aby ocenić nowo wystawione dzieła. Jedna z akwarel przedstawiała grającego na bębenku mężczyznę i tańczącą obok dziewczynę. "Ten jest w porządku" – powiedział. Ale następny rysunek kobiety był bardziej pospolity, więc powiedział: "Nie, ten nie jest zbyt dobry". Potem, skierował się na tyły świątyni, a za nim niespokojnie podążali Howard, Keith i Wally.Kiedy zbliżył się do obrazu przedstawiającego sześcioramienną osobę, powiedział: "O, ten jest bardzo ładny".

"Kto to jest?" – zapytał Wally "Pan Caitanya" – odparł Swamiji. "Dlaczego ma sześć rąk?"

"Aby pokazać, że jest zarówno Ramą, jak i Kryszną. To są ramiona Ramy, a to są ramiona Kryszny".

"A dwa pozostałe?" – zapytał Keith.

"To są ręce sannyasina".

Podszedł do kolejnego obrazu. "Ten także jest bardzo dobry". "Kto to jest?" – zapytał Howard.

"To Hanuman". "Czy to kot?"

"Nie" – odpowiedział Swamiji. "Hanuman jest małpą".

Hanuman wysławiany jest w Ramayanie jako odważny, wierny sługa Pana Ramacandry. Miliony Hindusów wielbią inkarnację Pana Ramy i Jego sługę Hanumana, którego czyny stale przedstawiane są na deskach teatrów, w kinach, w sztuce i w świątyniach. Nie wiedząc, kim jest Hanuman, ci chłopcy z Mott Street byli w nie mniejszej ignorancji aniżeli starsze panie ze śródmieścia, które zapytane przez Bhaktivedantę Swamiego, czy może któraś widziała obrazek Kryszny, wytrzeszczyły bezmyślnie oczy. Mistycy z Lower East Side nie potrafili odróżnić Hanumana od kota, a ze swojej haszyszowej podróży do Indii przywieźli obraz Pana Caitanyi Mahaprabhu, nie wiedząc nawet, kim jest. Jednakże między tymi chłopcami a damami ze śródmieścia była istotna różnica: chłopcy służyli Swamijiemu i intonowali Hare Kryszna. Skończyli już z materialnym życiem i z mieszczańskim syndromem pracy i płacy. Ich serca przylgnęły do danej im przez Swamiego obietnicy rozszerzenia świadomości Kryszny, a w jego osobistym towarzystwie wyczuwali coś wzniosłego. Podobnie jak tamten włóczęga z Bowery, który przyniósł papier toaletowy podczas wykładu Swamiego, ci chłopcy z Lower East Side nie mieli umysłów w najlepszym porządku, lecz mimo to – jak widział to Bhaktivedanta Swami – Kryszna kierował nimi z głębi ich serc. Bhaktivedanta Swami wiedział, że pod wpływem mantrowania i słuchania o Krysznie zmienią się na lepsze.

***********

W sierpniu 1966 roku Prabhupadwi nadal dopisywało zdrowie. Były to dla niego szczęśliwe dni. Nowojorczycy narzekali na fale letnich upałów, ale dla kogoś, kto tak jak on przyzwyczajony był do czterdziestostopniowych upałów Vrindavany, nie były one kłopotliwe. "Zupełnie jak w Indiach – mówił chodząc bez koszulki i czując się swobodnie jak u siebie w domu. Myślał, że tu, w Ameryce, będzie musiał jeść same gotowane ziemniaki (oprócz których będzie tylko mięso), a tymczasem z zadowoleniem jadł ten sam ryż, dal, capati i gotował w tym samym trzypoziomowym naczyniu co w Indiach. Odkąd przeprowadził się do mieszkania na Drugiej Alei, jego praca nad Śrimad-Bhagavatam systematycznie posuwała się naprzód. A teraz Kryszna zesłał mu tych młodych, szczerych ludzi, którzy gotowali, pisali na maszynie, regularnie słuchali jego wykładów, intonowali Hare Kryszna i prosili o więcej.

W swym nauczaniu Prabhupad nadal był samotny, mając swobodę wyboru: zostać czy też odejść, pisząc swe książki w intymnej więzi z Kryszną, będąc całkowicie niezależnym od chłopców ze sklepu. Lecz teraz uznał Międzynarodowe Towarzystwo Świadomości Kryszny za swoje duchowe dziecię. Ci dociekliwi młodzi ludzie, z których część regularnie mantrowała od ponad miesiąca, byli niczym potykające się duchowe niemowlęta i czuł się odpowiedzialny za ich prowadzenie. Zaczynali uważać go za swego mistrza duchowego i ufali, że wprowadzi ich w życie duchowe. I chociaż nie od razu byli w stanie stosować się do różnorodnych zasad, których przestrzegali bramini i vaisnavowie w Indiach, on był pełen nadziei. Według Rupy Goswamiego najważniejszą zasadą było to, by "w ten czy inny sposób" stać się świadomym Kryszny. Ludzie powinni intonować Hare Kryszna i pełnić służbę oddania. Wszystko, co posiadają, powinni wykorzystać w służbie dla Kryszny. Prabhupad stosował tę podstawową zasadę świadomości Kryszny w zakresie niespotykanym dotąd w historii vaisnavizmu.

Chociaż Prabhupad angażował chłopców w gotowanie i przepisywanie na maszynie, pracy mu nie ubywało. Na każdą szczerą duszę, która przychodziła prosić o służbę, przypadało sto takich, które nie tylko nie chciały służyć, ale rzucały wyzwanie. Przemawiając do nich, czasami krzycząc i uderzając pięścią, Prabhupad bronił Kryszny przeciwstawiając się filozofii mayavada. To również była jego służba dla Śrila Bhaktisiddhanty Sarasvatiego Thakury. Nie przyjechał do Ameryki na wypoczynek. Każdy upływający dzień potwierdzał, że tak jego praca, jak liczba zwolenników oraz przeciwników będą tylko wzrastać.

To, ile będzie mógł zrobić, zależało wyłącznie od Kryszny "Jestem starym człowiekiem – powiedział – i mogę odejść w każdej chwili". Lecz jeśli odszedłby właśnie teraz, z pewnością odeszłaby też świadomość Kryszny, jako że ruch świadomości Kryszny to był po prostu on: jego postać prowadząca kirtan z głową poruszającą się nieznacznie w przód i w tył z powodu ekstazy, jego postać przechodząca przez podwórko w drodze do albo ze świątyni czy też idąca do mieszkania, on siadający z uśmiechem, by godzinami dyskutować o filozofii. Samotnie utrzymywał i chronił świeżo wzbudzony nastrój świadomości Kryszny na nowojorskim Lower East Side.

Prabhupad zazwyczaj przebywał sam w pokoju na tyłach swego mieszkania, szczególnie we wczesnych godzinach rannych – o drugiej, trzeciej i czwartej – kiedy prawie wszyscy jeszcze spali. W tych porannych godzinach w pokoju panowała cisza, a on pracował samotnie w bliskim związku z Kryszną. Siedział na podłodze przy prowizorycznym biurku zrobionym z walizy i oddawał cześć Krysznie pisząc na maszynie tłumaczenia i objaśnienia do Śrimad-Bhagavatam.

Ten sam pokój wykorzystywany był również do spotkań i każdy, kto pofatygował się, aby zapukać do drzwi Swamiego, mógł w każdej chwili wejść i osobiście z nim porozmawiać. Prabhupad zostawiał wówczas maszynę do pisania i poświęcał swój czas na mówienie, słuchanie, odpowiadanie na pytania. Czasami w trakcie takich dyskusji sprzeczał się lub żartował. Można było siedzieć z nim samemu przez pół godziny, dopóki ktoś inny nie zapukał do drzwi i Swamiji nie zaprosił nowo przybyłego, aby się przyłączył. Nowi goście przychodzili, inni odchodzili, ale Swamiji był tam stale, siedział i rozmawiał.

Na ogół wizyty były oficjalne – jego goście zadawali filozoficzne pytania, a on odpowiadał, podobnie jak robił to po wykładzie w sklepiku. Czasami jednak zdarzało się, że niektórzy z chłopców – ci, którzy stawali się poważnymi zwolennikami Swamiego – całkowicie zajmowali mu czas, szczególnie we wtorki, czwartki, soboty i niedziele wieczorem, kiedy nie było wieczornych wykładów w świątyni. Często zadawali mu osobiste pytania: jak wyglądały jego pierwsze chwile w Nowym Jorku? Jakie są Indie? Czy ma tam zwolenników? Czy członkowie jego rodziny są bhaktami Kryszny? Jaki był jego mistrz duchowy? Wtedy mówił inaczej – ciszej, bardziej prywatnie, z humorem.

Pewnego wieczoru opowiedział o tym, jak spotkał swego mistrza duchowego. Opowiedział także o swym dzieciństwie w Indiach, o tym, jak założył własne przedsiębiorstwo chemiczne, jak opuścił dom i jak w roku 1959 przyjął sannyasę. Chłopcy słuchali z ciekawością, jednakże byli tak mało obeznani z tym, o czym mówił, że kiedy używał słów w rodzaju mridanga czy sannyasa, musieli pytać, co to takiego, więc zmieniał temat i zaczynał opisywać hinduskie przyprawy, hinduskie bębenki, a nawet hinduskie kobiety. Jednak bez względu na to, o czym mówił, zawsze przedstawiał to w świetle śastr. Nie starał się skracać takich rozmów, lecz prowadził je dzień po dniu całymi godzinami, dopóki był ktoś prawdziwie nimi zainteresowany.

W południe frontowy pokój w mieszkaniu Swamiego stawał się jadalnią, a wieczorem miejscem intymnych modlitw. Pokój ten, o powierzchni szesnastu metrów kwadratowych, z parkietową posadzką, był pusty i czysty. Jedynym meblem był stolik do kawy stojący pod ścianą pomiędzy dwoma oknami wychodzącymi na podwórze. Codziennie w południe posilało się tam w towarzystwie Swamiego około tuzina mężczyzn. Posiłek przygotowywał Keith, który cały ranek spędzał w kuchni.

Początkowo gotował tylko dla Swamiego. Po mistrzowsku opanował sztukę przyrządzania dalu, ryżu i sabji w trzypoziomowym garnku Swamiego i zazwyczaj jedzenia starczało dla dwóch lub trzech dodatkowych gości. Ale niebawem zaczęło przychodzić coraz więcej osób i Swamiji polecił Keithowi, by gotował większe ilości. Oczywiście, teraz, gdy gotował dla tuzina wygłodniałych chłopców, nie mógł już dłużej używać małego, trzypoziomowego garnka. Stołownicy Raphael i Don, jakkolwiek niezbyt zainteresowani tym, co Swamiji mówił, każdego dnia punktualnie stawiali się na prasadam, zwykle z jednym lub dwoma przyjaciółmi. Wpadał również Steve, który urywał się z pracy w biurze opieki społecznej. Przychodziła grupa z Mott Street, a także inni.

Kuchnia zaopatrzona była w podstawowe indyjskie przyprawy: świeże chili, świeży korzeń imbiru, kminek, kurkumę i asofetidę. Keith opanował podstawowe tajniki i techniki gotowania i przekazał je swemu przyjacielowi Chuckowi, który stał się teraz jego pomocnikiem. Niektórzy z chłopców mieli zwyczaj stać w drzwiach małej kuchenki i obserwować Keitha uwijającego się przy wyglądających jak naleśniki capati, które jeden po drugim nadymały się nad otwartym ogniem niczym piłki futbolowe, a następnie układane były w dymiący stos.

Kiedy delikatny ryż bhasmati ugotował się już na wilgotną, puszystobiałą substancję, a warzywa dusiły się na wolnym ogniu, południowe gotowanie kończono przyrządzaniem "chaunce". Keith robił to dokładnie tak, jak pokazał mu Swamiji. Ustawiał na ogniu metalowy garnuszek do połowy wypełniony oczyszczonym masłem, po czym wrzucał do niego ziarna kminku. Kiedy kminek był prawie czarny, dodawał chili, a kiedy czerniało również chilli, z garnuszka zaczynał wydobywać się duszący dym. Teraz chaunce było gotowe. Używając kuchennych szczypiec Keith podnosił garnuszek z gotującą się i skwierczącą substancją, która dymiła niczym kociołek czarnoksiężnika, i zbliżał ją do brzegu garnka z gotującym się dalem. Nieznacznie uchylał szczelnej pokrywki i wykonując szybki ruch nadgarstkiem, wrzucał gotujące się chaunce do dalu i natychmiast zakrywał garnek... PAF! Zetknięcie chaunce z dalem wywoływało eksplozję, której wtórowały radosne okrzyki od strony drzwi, oznaczające, że gotowanie dobiegło końca. Proces łączenia chaunce z dalem był tak gwałtowny, że pewnego razu spowodował "eksplozję", w wyniku której pokrywka z trzaskiem uderzyła w sufit, a Keith doznał niewielkich poparzeń ręki. Niektórzy z sąsiadów narzekali na gryzące, przenikliwe zapachy, ale bhaktowie byli w ekstazie.

Kiedy obiad był gotowy, Swamiji w łazience mył ręce i usta, po czym przechodził do pokoju frontowego. Jego miękkie stopy o różowych podeszwach były zawsze bose, a szafranowe dhoti sięgało kostek. Stawał przy stoliku do kawy, na którym umieszczony był obrazek Pana Caitanyi i Jego towarzyszy, podczas gdy jego własni towarzysze ustawiali się wokół niego pod ścianami. Keith przynosił wówczas wielką tacę z ułożonymi w stosy capati i umieszczał ją na podłodze przed ołtarzem razem z garnkami z ryżem, dalem i sabji. Wówczas Swamiji recytował bengalską modlitwę towarzyszącą ofiarowaniu pożywienia Panu. Wszyscy obecni naśladowali go składając pokłon i w miarę możliwości, słowo po słowie powtarzali modlitwę. Kiedy para i mieszanka zapachów unosiły się przed obrazkiem Pana Caitanyi niczym woń kadzideł, zwolennicy Swamiego mamrotali modlitwę, dotykając czołami podłogi.

 

Następnie Swamiji siadał ze swymi przyjaciółmi i jadł to samo prasadam co oni z dodatkiem banana i gorącego mleka w metalowej miseczce. Przyciskając banana do brzegu miseczki kroił go na plasterki, które wpadały do gorącego mleka.

Oficjalne polecenie Bhaktivedanty Swamiego, by każdy jadł tyle prasadam, ile tylko może, stwarzało pełną humoru, rodzinną atmosferę. Grzeczne siedzenie i skubanie jedzenia było niedozwolone. Jedli z prawdziwą przyjemnością, której Swamiji niemalże się domagał. Jeśli widział, że ktoś nie przykłada się do jedzenia, wymieniał imię tej osoby i uśmiechając się napominał: "Dlaczego nie jesz? Jedz prasadam". Śmiał się. "Gdy płynąłem statkiem do waszego kraju, myślałem: ŤJak Amerykanie kiedykolwiek będą w stanie jeść tego rodzaju rzeczy?" A kiedy chłopcy podsuwali talerze po dokładki, Keith nakładał im więcej ryżu, dalu, capati i sabji.

Było to przecież pożywienie duchowe. Należało jeść dużo. Ono cię oczyści. Uwolni od mayi. Poza tym jest dobre, smaczne, dobrze przyprawione. Lepsze niż amerykańskie jedzenie. Podobne było do intonowania. Było niesamowite. Jedzenie takiego pożywienia ożywiało świadomość.

Jedli prawą ręką, na sposób hinduski. Keith i Howard nauczyli się tego już wcześniej i próbowali nawet podobnych dań, ale jak powiedzieli Swamiemu i jego zwolennikom wypełniającym pokój, jedzenie w Indiach nigdy nie było aż tak dobre.

Jeden z chłopców, Stanley, był dosyć młody i gdy jadł, Swamiji doglądał go niczym troskliwy ojciec. Matka Stanleya osobiście rozmawiała ze Swamim i powiedziała, że pozwoli swemu synowi zamieszkać w klasztorze tylko pod tym warunkiem, że Swamiji osobiście się nim zaopiekuje. Swamiji wyraził zgodę. Pracowicie zachęcał chłopca, dopóki ten stopniowo nie nabrał takiego apetytu, że zaczął w trakcie jednego posiłku zjadać dziesięć capati (a pałaszowałby o wiele więcej, gdyby Swamiji nie kazał mu przestać). Ale poza tym, że Swamiji ograniczał Stanleya do dziesięciu capati, zawsze dało się słyszeć: "Więcej... weź więcej". Kiedy Swamiji skończył jeść, wstawał i opuszczał pokój, a Keith łapał kilku chętnych do pomocy przy sprzątaniu, podczas gdy inni się rozchodzili.

Sporadycznie, w niedzielę, Swamiji sam gotował ucztę ze specjalnymi indyjskimi daniami.

Steve: Swamiji osobiście gotowa prasadam, a potem serwował je na górze, w swym frontowym pokoju. Wszyscy siadaliśmy w rzędach i pamiętam, jak boso chodził tam i z powrotem między rzędami chłopców i nakładał nam łyżką z różnych garnków. Pytał, na co mamy ochotę – czy chcemy więcej tego? I nakładał nam z przyjemnością. To nie były zwykłe potrawy, lecz słodycze i przystawki – takie jak słodki ryż i kacauri – o szczególnych smakach. Nawet kiedy wszyscy mieliśmy już pełne talerze, wracał i prosił, byśmy wzięli więcej.

Pewnego razu podszedł do mnie i zapytał, czy zjadłbym coś więcej – może trochę więcej słodkiego ryżu? W tych pierwszych dniach miałem błędne zrozumienie życia duchowego i sądziłem, że powinienem odmówić sobie tego, co mi smakowało najbardziej, więc poprosiłem o trochę zwykłego ryżu, ale nawet ten "zwykły" ryż był to fantastyczny, żółty ryż ze smażonymi kulkami z sera.

W wolne wieczory w mieszkaniu Swamijiego było spokojnie. Cały ten czas mógł spędzać w samotności, pisząc na maszynie i tłumacząc Śrimad-Bhagavatam, albo też prowadząc swobodną rozmowę z jednym lub dwoma gośćmi aż do dziesiątej. Natomiast popołudniami, podczas których odbywały się spotkania – w poniedziałki, środy i piątki – życie wrzało w każdym kącie jego mieszkania. Nie był już dłużej sam. Jego nowi zwolennicy pomagali mu i tak samo jak on, z wielkim entuzjazmem nakłaniali ludzi do intonowania Hare Kryszna i słuchania o świadomości Kryszny.

Wieczorami w poniedziałki, środy i piątki odbywały się kirtany. Niektórzy z bhaktów byli na dole, witali gości i opowiadali im o Swamim i intonowaniu, bez niego jednak nic nie mogło się rozpocząć. Nikt nie wiedział, jak grać na bębnie i nikt nawet nie śmiał myśleć o prowadzeniu intonowania bez Swamijego. Mogli zacząć dopiero o siódmej, gdy on się pojawiał.

Świeżo wykąpany i ubrany w czyste, ręcznie tkane hinduskie szaty, z ciałem ozdobionym znakami tilaka w kształcie strzałek, Swamiji opuszczał mieszkanie i schodził na dół, by skorzystać z następnej ekstatycznej sposobności wychwalania Kryszny. Maleńka świątynia była wypełniona dziką, niebramińską, szczerą amerykańską młodzieżą.

***********

Keith jak zwykle gotował w kuchni lunch, lecz dzisiaj Swamiji stał przy kuchence i obserwował swego ucznia. Keith przerwał na chwilę i spojrzał znad garnków: "Swamiji, czy mógłbym zostać twoim uczniem?"

"Tak"- odpowiedział Swamiji – dlaczego nie? Będziesz nazywał się Kryszna dasa".

Ta prosta wymiana zdań była pierwszą prośbą o przyjęcie na ucznia i pierwszą obietnicą inicjacji daną przez Swamiego. Ale kryło się za tym coś więcej. Swamiji oznajmił, że wkrótce odbędzie się inicjacja. "Co to jest inicjacja, Swamiji?" – zapytał jeden z chłopców, a Swamiji odpowiedział: "Powiem wam później".

Najpierw musieli postarać się o korale. Keith udał się do Tandy's Leather Company i kupił drewniane korale o średnicy pół cala oraz sznurek, na który mieli je nawlec. Swamiji powiedział, że podczas mantrowania o wiele lepiej jest liczyć na koralach – ściśle mówiąc na stu ośmiu koralach nawleczonych na sznurek. W ten sposób zaangażowany jest także zmysł dotyku i tak jak robią to vaisnavowie w Indiach, można liczyć, ile razy wymawia się mantrę. Swamiji powiedział, że niektórzy bhaktowie w Indiach mają sznurki liczące ponad tysiąc korali i codziennie wielokrotnie na nich mantrują. Nauczył chłopców, jak wiązać podwójne węzełki pomiędzy każdymi dwoma ze stu ośmiu korali. Liczba sto osiem miała szczególne znaczenie: jest sto osiem Upanisadów, a także sto osiem głównych gopi, najważniejszych wielbicielek Pana Kryszny.

Powiedział, że osoby przyjmujące inicjację składają przyrzeczenia, a jednym z nich jest codzienne intonowanie na koralach określonej liczby rund. Do inicjacji nadawało się ponad dziesięciu chłopców Swamijiego, ale nie było ścisłego systemu selekcji; mogli przyjąć inicjację, jeśli sami chcieli.

Steve: Chociaż robiłem już wszystko, cokolwiek Swamiji mi polecił, przeczuwałem, że inicjacja jest poważnym zobowiązaniem. Powodowany ostatnim mocnym impulsem, aby pozostać całkowicie niezależnym, nie mogłem zdecydować się na jej przyjęcie.

Przyjaciele Swamijiego mieli różne zdania na temat inicjacji. Niektórzy uważali ją za rzecz bardzo poważną, podczas gdy inni traktowali to jak zabawę czy ciekawe wydarzenie. Kilka dni przed ceremonią Wally i Howard siedzieli na podwórzu nawlekając korale i rozmawiając.

Wally: "To tylko formalność. Przyjmujesz Swamijiego na swego mistrza duchowego".

Howard: "Ale jakie są tego konsekwencje?"

Wally: "Tego nikt nie jest pewien. W Indiach to standardowa praktyka. Nie chciałbyś, żeby Swami był twoim mistrzem duchowym?" Howard: "Nie wiem. Wydaje się, że byłby dobrym mistrzem duchowym – bez względu na to, co to oznacza. Lubię go i jego nauki, więc przypuszczam, że w pewnym sensie już jest moim mistrzem duchowym. Nie rozumiem tylko, co to zmieni".

Wally: "Ja też nie rozumiem. Przypuszczam, że nic się nie zmieni. To tylko formalność".

***********

Janmastami, dzień pojawienia się Pana Kryszny, wypadało 8 września. Rok wcześniej Bhaktivedanta Swami obchodził narodziny Kryszny niedaleko Kolombo, na morzu, na pokładzie Jaladuty. Teraz, dokładnie rok później, miał niewielką grupę osób intonujących Hare Kryszna. Zebrał ich wszystkich i kazał świętować ten dzień intonując, czytając pisma objawione, poszcząc, a potem ucztując. Inicjacja miała się odbyć następnego dnia.

O godzinie szóstej Swamiji zszedł na dół i jak zwykle miał zamiar wygłosić poranny wykład, kiedy jeden z chłopców zapytał, czy nie zechciałby przeczytać czegoś ze swego manuskryptu. Swamiji wydawał się onieśmielony, jednakże nie ukrywał, że ta prośba sprawiła mu przyjemność. Na ogół czytał werset z Oxfordskiego wydania Gity dr. Radhakrishnana. Chociaż komentarz przedstawiał filozofię impersonalistyczną, to tłumaczenia, jak powiedział Swamiji, były w dziewięćdziesięciu procentach poprawne. Jednakże tego ranka posłał Roya na górę po swój manuskrypt, z którego czytał przez godzinę.

Podczas obchodzenia Janmastami obowiązywały pewne szczególne zasady: trzeba było pościć i dzień należało spędzić na intonowaniu, czytaniu i rozmawianiu o świadomości Kryszny. Swamiji powiedział, że jeśli ktokolwiek poczuje się słabo, to może wziąć owoce leżące w kuchni. Najlepiej by jednak było, gdyby pościli – tak jak bhaktowie w Indiach – aż do uczty, która odbędzie się o północy Powiedział, że w Indiach miliony ludzi świętują narodziny Pana Kryszny – bez względu na to czy są hindusami, muzułmanami czy kimkolwiek. I we wszystkich świątyniach odbywają się uroczystości związane z rozrywkami Kryszny.

"A teraz – powiedział w końcu – powiem wam, co oznacza inicjacja. Inicjacja oznacza, że mistrz duchowy przyjmuje ucznia i zgadza się być za niego odpowiedzialny, a uczeń przyjmuje mistrza duchowego i zgadza się wielbić go jak Boga". Zrobił pauzę. Nikt się nie odezwał. "Czy są jakieś pytania?" Ponieważ nie było żadnych, wstał i wyszedł.

Bhaktowie byli oszołomieni. Co on powiedział? Całymi tygodniami podkreślał, że jeśli ktoś twierdzi, iż jest Bogiem, należy uważać go za psa.

"Teraz dopiero zabił mi ćwieka" – rzekł Wally.

"Nie tylko tobie, ale każdemu" – powiedział Howard. "Swamiji nieźle nas zażył".

Pomyśleli o Keithcie. On jest mądry. Dobrze byłoby się z nim skonsultować. Ale Keith był w szpitalu. Rozmawiając ze sobą byli coraz bardziej oszołomieni. Uwaga Swamiego zamąciła im w głowach. W końcu Wally postanowił pójść do szpitala, żeby zobaczyć się z Keithem.

Keith wysłuchał całej historii. Usłyszał, jak Swamiji polecił im pościć i jak czytał ze swego manuskryptu oraz powiedział, że objaśni, co oznacza inicjacja, jak wszyscy zamienili się w słuch... aż tu Swamiji ich zażył: "Uczeń przyjmuje mistrza duchowego i zgadza się wielbić go jak Boga. Czy są jakieś pytania?" Po czym wyszedł. "Nie jestem pewien, czy teraz chcę być inicjowany – wyznał Wally "Musimy wielbić go jak Boga".

"I tak już to robisz akceptując wszystko, cokolwiek ci mówi – odpowiedział Keith i poradził, aby porozmawiali o tym ze Swamijim przed inicjacją.

Wally powrócił do świątyni i naradził się z Howardem, po czym razem udali się do mieszkania Swamiego. "Czy to, co powiedziałeś nam dzisiaj rano – zapytał Howard – oznacza, że powinniśmy uważać mistrza duchowego za Boga?"

"Oznacza to, że należy mu się taki sam szacunek jak Bogu, ponieważ jest reprezentantem Boga. Jest on tak dobry jak Bóg, ponieważ potrafi przekazać Boga szczeremu uczniowi. Czy jest to jasne?" Było jasne.

Tego dnia większość kandydatów do inicjacji spędziła kilka godzin na nawlekaniu swych błyszczących, czerwonych, drewnianych korali.

Przywiązawszy jeden koniec sznurka do krat okiennych albo do kaloryfera, nawlekali koral po koralu, mantrowali przy każdym jedną mantrę Hare Kryszna i za każdym wiązali mocny węzełek. Intonowanie i nawlekanie korali na inicjację było służbą oddania. Każde zawiązanie supełka było dla nich doniosłym wydarzeniem.

Swamiji wspomniał, że bhaktowie w Indiach mantrują na koralach co najmniej sześćdziesiąt cztery rundy dziennie. Na jedną rundę składa się powtórzenie całej mantry Hare Kryszna na każdym ze 108 korali. Jego mistrz duchowy stwierdził, że każdy, kto nie intonuje sześćdziesięciu czterech rund dziennie, jest osobą upadłą.

Początkowo niektórzy chłopcy myśleli, że także będą musieli mantrować sześćdziesiąt cztery rundy, toteż byli zakłopotani: zajęłoby to przecież cały dzień! Jak możesz iść do pracy, jeśli musisz mantrować sześćdziesiąt cztery rundy dziennie? Jak można mantrować sześćdziesiąt cztery rundy? Ktoś stwierdził, iż Swamiji powiedział mu, że trzydzieści dwie rundy dziennie będą wystarczającym minimum dla Zachodu. Wally twierdził, że słyszał, jak Swamiji powiedział dwadzieścia pięć. Ale nawet to wydawało się niemożliwe. W końcu Swamiji ustanowił ostateczne minimum: będą musieli bezwarunkowo mantrować szesnaście rund dziennie. Każdy, kto otrzymał inicjację, musiał to przyrzec.

Nawlekanie korali, intonowanie, czytanie i drzemki trwały do jedenastej w nocy, kiedy to Swamiji zaprosił wszystkich do swojego pokoju. Maszerując przez podwórko czuli w atmosferze niezwykły spokój, a na znajdującej się tuż za murem ulicy Houston było cicho. Noc była bezksiężycowa.

Zwolennicy Swamijiego siedzieli na podłodze z zadowoleniem jedząc prasadam z papierowych talerzy, a Swamiji siedział wśród nich i opowiadał historię o narodzinach Pana Kryszny. Kryszna pojawił się w nocy pięć tysięcy lat temu. Narodził się o północy w więzieniu króla Kamsy, jako syn Vasudevy i Devaki, i jego ojciec Vasudeva natychmiast zabrał Go do Vrindavany, gdzie Kryszna dorastał jako syn pasterza Nandy Maharajy.

Swamiji mówił również, że aby uczynić postęp duchowy, konieczne jest oczyszczenie. "Nie wystarczy samo intonowanie świętych słów" – powiedział. "Trzeba być czystym wewnętrznie i zewnętrznie. Intonowanie w czystości prowadzi do postępu duchowego. Żywa istota staje się nieczysta, ponieważ pragnie doznawać przyjemności materialnej. Jednak nieczysty może stać się czystym, jeśli zostaje wyznawcą Kryszny i wszystkie swe czynności dedykuje Krysznie. Osoby początkujące w świadomości Kryszny mają po krótkim czasie tendencję do zmniejszania swych wysiłków, lecz aby uczynić duchowy postęp, musicie zwalczać tę skłonność i ciągle zwiększać swe wysiłki i oddanie".

Michael Grant: O inicjacji usłyszałem po raz pierwszy dzień przed jej odbyciem się. Byłem zajęty swoją muzyką, więc przez jakiś czas nie przychodziłem do świątyni. Szedłem Drugą Aleją z jednym z kandydatów na ucznia i on wspomniał, że odbędzie się ceremonia zwana inicjacją. Zapytałem, co to znaczy, a on powiedział: "Wiem tylko tyle, że inicjacja oznacza, że akceptujesz mistrza duchowego jako Boga". Było to dla mnie wielkim zaskoczeniem i nie bardzo wiedziałem, co o tym myśleć. Nie potraktowałem tego jednak zbyt poważnie. Powiedziano mi o tym w tak bezceremonialny sposób, że nie odniosłem wrażenia, żeby było to coś ważnego. Zapytał mnie obojętnie, czy wezmę w tym udział, a ja, mając do tego równie obojętny stosunek, odparłem: "Myślę, że tak. Dlaczego by nie? Spróbuję".

Jan, dziewczyna Mike'a, nie sądziła, by mogła być posłuszną uczennicą i inicjacja ją przerażała. Lubiła Swamiego, a szczególnie gotowanie z nim. Ale Mike przekonał ją – on szedł, więc ona powinna pójść razem z nim.

Carl Yeargens wiedział co nieco o inicjacji dzięki oczytaniu w filozofii Wschodu i bardziej niż inni zdawał sobie sprawę z tego, jak poważne było to zobowiązanie. Zdumiony tym, że Swamiji proponował inicjację, był ostrożny z jej przyjęciem. Wiedział, że inicjacja oznacza zakaz niedozwolonego seksu, intoksykacji, jedzenia mięsa oraz że na inicjowanym uczniu spoczywa nowa odpowiedzialność szerzenia tych nauk wśród innych. Odkąd Swamiji przeprowadził się na Drugą Aleję, Carl czuł się już mniej z nim związany, lecz mimo to postanowił uczestniczyć w inicjacji.

Bill Epstein nigdy nie uważał się za poważnego ucznia. Urządzenie inicjacji było dla niego po prostu częścią świata Swamiego i sądził, że można według własnego uznania podejść do niej poważnie albo nie. Uznał, że można ją przyjąć, nawet jeżeli nie jest się poważnym. Tak więc postanowił spróbować.

James Greene uważał, że nie jest wystarczająco oczyszczony, aby być inicjowanym: "Kim jestem, aby być inicjowanym?" Ale Swamiji poprosił go, by przyniósł coś do sklepiku. "Przyszedłem i zostało to zrozumiane w ten sposób, że mam być inicjowany, pomyślałem więc: dlaczego nie?"

Stanley trzymał się Swamiego i jego zwolenników. Zapytał matkę, czy może przyjąć inicjację, a ona odpowiedziała, że nie ma nic przeciwko temu.

Steve potrzebował więcej czasu, aby się nad tym zastanowić. Keith był w szpitalu.

Bruce przychodził do świątyni dopiero od jednego czy dwóch tygodni, a to było za krótko.

Chuck zrobił sobie tydzień wakacji od uregulowanego życia duchowego w świątyni, więc nic o inicjacji nie wiedział.

 

Nikt nie został poproszony o ogolenie głowy czy nawet obcięcie włosów albo zmianę ubrania. Nikt nie ofiarował Swamijiemu tradycyjnej guru-daksiny, dotacji, którą uczeń powinien ofiarować na znak, że czuje się bardzo zobowiązany swojemu mistrzowi duchowemu. Prawie nikt nie pomógł mu w jego obowiązkach, tak więc Swamiji sam musiał przyrządzić większość potraw, a także poczynić inne przygotowania do inicjacji. Dobrze znał mentalność swoich chłopców, toteż nie próbował nikogo do niczego zmuszać. Niektórzy dopier po przyjęciu inicjacji dowiedzieli się – kiedy sami o to zapytali – że wszystkich uczniów obowiązywały cztery zasady: zakaz jedzenia mięsa, zakaz niedozwolonego seksu, zakaz intoksykacji i hazardu. Swamiji odpowiedział wówczas: "Cieszę się, że w końcu mnie o to zapytaliście".

Miała to być prawdziwa ofiara wedyjska, z ceremonialnym ogniem we frontowym pokoju mieszkania Swamijiego. Na środku znajdowała się arena ofiarna. Była to platforma z cegieł wysoka na cztery cale, o powierzchni czterech stóp kwadratowych, przykryta górką ziemi. Ziemia pochodziła z podwórka, a cegły z pobliskiego spalonego budynku. Wokół góry ziemi ułożono jedenaście bananów, oczyszczone masło i ziarno sezamowe, jęczmień, farbki w proszku w pięciu kolorach oraz stos drewna na podpałkę. Większość pozostałego wolnego miejsca zajęła inicjowana jedenastka, która usiadła na podłodze wokół areny ofiarnej głowa przy głowie. Zgromadzeni w korytarzu goście z zaciekawieniem zaglądali przez otwarte drzwi. Dla wszystkich z wyjątkiem Swamijiego było to czymś dziwnym i nowym, tak więc Swamiji musiał kierować każdym punktem ceremonii. Kiedy niektórzy z chłopców upaćkali się, próbując namalować znak tilaka, Swamiji cierpliwie własnym palcem namalował na ich czołach schludne, wąskie "V".

Usiadł przed areną ofiarną i spojrzał po zgromadzonych. Nie różnili się zbytnio od jakiejkolwiek innej grupy młodych nowojorskich hipisów, którzy zwykli gromadzić się na wszelkiego rodzaju widowiskach – duchowych, kulturalnych, muzycznych czy jakichkolwiek innych. Niektórzy po prostu badali, o co w tym wszystkim chodzi, inni byli głęboko oddani Swamiemu, lecz wszyscy byli zaciekawieni. Poprosił, aby podczas ceremonii cicho intonowali mantrę Hare Kryszna. To intonowanie stało się teraz jednostajnym dźwiękiem towarzyszącym jego tajemniczym ruchom, gdy pełnił funkcję kapłana rytuału wedyjskiego.

Rozpoczął od zapalenia dwunastu kadzideł. Następnie wykonał proces oczyszczający używając do tego wody. Wziął łyżeczkę w lewą rękę, umieścił trzy krople wody z czarki na prawej dłoni i wypił ją. Powtórzył tę czynność trzykrotnie. Za czwartym razem nie wypił wody, tylko strzepnął ją za siebie na podłogę. Następnie podał łyżeczkę i czarkę kandydatom do inicjacji, którzy próbowali naśladować to, co ujrzeli. Kiedy któryś z nich umieścił wodę na niewłaściwej dłoni albo wypijał ją w niewłaściwy sposób, Swamiji cierpliwie go korygował.

"A teraz – powiedział – powtarzajcie za mną". I kazał im powtarzać, po jednym słowie, wedyjską mantrę oczyszczającą:

om apavitrah pavitro va
sarvavastham gato 'pi va
yah smaret pundarikaksam
sa bahyabhyantarah śucih
śri-visnuh śri-visnuh śri-visnuh

Inicjowani drżącymi głosami próbowali powtarzać za nim słowa, których nigdy przedtem nie słyszeli. Następnie Swamiji przetłumaczył mantrę: "Oczyszczony czy nie, nawet po przejściu przez wszelkiego rodzaju sytuacje, ten, kto pamięta lotosookiego Pana, Najwyższą Osobę Boga, zostaje oczyszczony wewnętrznie i zewnętrznie". Trzykrotnie powtórzył ceremonię wypijania wody, podczas gdy pokój wypełniało jednostajne brzmienie mantry Hare Kryszna. Naczynko z wodą przekazywano od jednej inicjowanej osoby do drugiej i z powrotem do Swamijiego. Trzykrotnie prowadził również intonowanie mantry: om apavitrah... Następnie podniósł rękę, a kiedy intonowanie stopniowo ucichło, rozpoczął wykład.

Po wykładzie Swamiji poprosił bhaktów, aby kolejno wręczali mu swoje korale i zaczął na nich mantrować – Hare Kryszna, Hare Kryszna, Kryszna Kryszna, Hare Hare/Hare Rama, Hare Rama, Rama Rama, Hare Hare. Pokój napełnił się dźwiękiem głosów wszystkich obecnych. Gdy skończył intonować na jednym sznurze korali, wzywał ich właściciela i podnosił korale, pokazując, jak mantrować. Następnie ogłaszał duchowe imię inicjowanego, po czym uczeń brał swoje korale, składał pokłon dotykając głową podłogi i recytował:

nama om visnu-padaya krsna-presthaya bhu-tale
śrimate bhaktivedanta-svamin iti namine

"Składam pełne szacunku pokłony Śri Śrimad A.C. Bhaktivedancie Swamiemu, który jest bardzo drogi Panu Krysznie, jako że przyjął schronienie Jego lotosowych stóp".

Swamiji intonował na jedenastu sznurach korali, co zajęło ponad godzinę. Następnie wręczył każdemu sznur koralików na szyję i powiedział, że są one niczym obroża psa i oznaczają, że bhakta staje się psem Kryszny.

Gdy Wally otrzymał korale i nowe imię (Umapati), powrócił na swe miejsce obok Howarda i powiedział: "To było cudowne. Otrzymanie korali jest czymś cudownym". Następnie kolejno otrzymali korale i duchowe imiona wszyscy inicjowani. Howard stał się Hayagrivą, Bill otrzymał imię Ravindra-svarupa, Carl – Karlapati, James – Jagannatha, Mike – Mukunda, Jan – Janaki, Roy otrzymał imię Raya Rama, a Stanley – Stryadhiśa. Drugi Stanley, pracujący chłopiec z Brooklynu, i Janis, student z Montrealu – obaj mający raczej luźny związek ze Swamim – także pojawili się tego wieczoru i przyjęli inicjację wraz z pozostałymi. Otrzymali imiona Satyavrata i Janardana.

Następnie Swamiji rozpoczął ofiarę ogniową, posypując najpierw kolorowymi farbkami górkę ziemi, która zajmowała środek pokoju. Wszyscy zebrani ze skupieniem obserwowali każdy jego tajemniczy ruch: jak podnosił gałązki i szczapki drewna, maczał je w oczyszczonym maśle, jak zapalał je od ognia świecy i wzniecił mały ogień na środku areny. W misce wymieszał ziarno sezamowe, jęczmień i oczyszczone masło, a następnie przekazał tę mieszankę siedzącym wokół uczniom. Każdy z nich brał garstkę, aby ofiarować ją w ogniu. Następnie Swamiji zaczął recytować sanskryckie modlitwy, prosząc wszystkich, by za nim powtarzali. Każda modlitwa kończyła się wspólnie, trzykrotnie powtarzanym słowem "svaha". Wymawiając słowo svaha inicjowani wrzucali do ognia trochę sezamowo-jęczmiennej mieszanki. Swamiji bezustannie dolewał do ognia oczyszczonego masła, dokładał drewna i intonował kolejne modlitwy, aż stos zaczął buchać płomieniem. Intonował coraz to nowe modlitwy i bezustannie dolewał masła, tak że ogień wzmagał się i w pokoju stawało się coraz bardziej gorąco.

Po piętnastu czy dwudziestu minutach Swamiji poprosił wszystkich inicjowanych, aby umieścili w ogniu banany Kiedy ułożono w ogniu jedenaście bananów, płomienie zaczęły przygasać i dym zgęstniał. Paru inicjowanych zerwało się i kaszląc wybiegło do drugiego pokoju, a goście wycofali się do korytarza. Natomiast Swamiji nadal wlewał do ognia pozostałe masło i wrzucał resztę ziarna. "Tego rodzaju dym nie przeszkadza" – powiedział. "Inny przeszkadza, ale nie taki". Chociaż wszystkim łzawiły podrażnione oczy, prosił, by okna były zamknięte. Tym sposobem większość dymu została w mieszkaniu i żaden z sąsiadów się nie skarżył.

Swamiji uśmiechnął się szeroko, wstał ze swego miejsca przed ogniem ofiarnym, płonącym językiem Visnu, i klaszcząc w ręce zaczął intonować Hare Kryszna. Stawiając jedną stopę przed drugą i kołysząc się z boku na bok, zaczął tańczyć przed ogniem. Jego uczniowie przyłączyli się do niego, również tańcząc i śpiewając. Dym stopniowo się rozproszył. Polecił wszystkim uczniom, aby swymi koralami dotknęli stóp Pana Caitanyi z obrazka Panca-tattvy stojącego na stoliku i wreszcie pozwolił otworzyć okna. Kiedy ceremonia dobiegła końca i w mieszkaniu zaczęło się przejaśniać, Swamiji roześmiał się: "Było tak dużo dymu, że bałem się, iż mogą wezwać straż pożarną".

Swamiji był szczęśliwy. Dopilnował, aby wszystkim bhaktom i gościom rozdano prasadam. Ogień, modlitwy, przyrzeczenia i to, że każdy intonował Hare Kryszna, stworzyło pomyślną atmosferę. Sprawy posuwały się naprzód. Teraz w świecie zachodnim byli już inicjowani bhaktowie. W końcu większość uczniów wróciła do swych mieszkań, pozostawiając swemu mistrzowi duchowemu sprzątanie po ceremonii inicjacji.

Trzy dni później w trakcie podobnej ceremonii Swamiji po raz pierwszy udzielił ślubu dwójce uczniów – Mukundzie i Janaki. Był usatysfakcjonowany. Wprowadzał niektóre z ważniejszych elementów swej misji świadomości Kryszny. Inicjował uczniów, urządzał dla nich ceremonie ślubne oraz częstował publiczność krsna-prasadam. "Gdybym miał na to środki – powiedział bhaktom – mógłbym urządzać taki wielki festiwal każdego dnia".

W Radhastami, dzień pojawienia się Śrimati Radharani, wiecznej towarzyszki Pana Kryszny, Prabhupad urządził drugą ceremonię inicjacji. Keith został Kirtananandą, Steve – Satsvarupą, Bruce – Brahmanandą, a Chuck – Acyutanandą. Był to następny świąteczny dzień z ofiarą ogniową i wielką ucztą we frontowym pokoju Prabhupada.

Allen Ginsberg mieszkał w pobliżu na Dziewiątej Wschodniej Ulicy. Pewnego dnia otrzymał pocztą szczególne zaproszenie:

Praktykuj transcendentalną wibrację dźwiękową,
Hare Kryszna, Hare Kryszna, Kryszna Kryszna, Hare Hare
Hare Rama, Hare Rama, Rama Rama, Hare Hare.
Intonowanie tej mantry oczyści z kurzu zwierciadło Twego umysłu.
Międzynarodowe Towarzystwo Świadomości Kryszny
Spotkania codziennie o 7 rano
A w poniedziałki, środy i piątki również o 19.
Serdecznie zapraszamy Ciebie wraz z przyjaciółmi.

Swamiji poprosił chłopców, aby rozprowadzali tę ulotkę w sąsiedztwie.

Pewnego wieczoru, wkrótce po otrzymaniu zaproszenia, Allen Ginsberg i jego współlokator, Peter Orlovsky, przyjechali do sklepiku malutkim Volkswagenem. Mantra Hare Kryszna urzekła Allena już kilka lat wcześniej, kiedy to po raz pierwszy zetknął się z nią podczas festiwalu Kumbha-mela w Allahabadzie, w Indiach, i od tego czasu intonował ją dosyć często. Widząc w swym skromnym sklepiku światowej sławy autora Howl i główną postać pokolenia beatników, bhaktowie byli pod wrażeniem. Słowa Ginsberga popierające swobodę seksualną, marihuanę i LSD, jego wypowiedzi o wywołanym narkotykami widzeniu duchowości w zwykłych, codziennych rzeczach, jego poglądy polityczne, badania szaleństwa, buntu i nagości oraz próby stworzenia harmonii dusz mających podobne zapatrywania – wszystko to wpływało na umysły amerykańskiej młodzieży, szczególnie tej mieszkającej na Lower East Side. Chociaż według standardów klasy średniej jego zachowanie było skandaliczne, a wygląd niechlujny, to był on postacią o światowej sławie, większej niż ktokolwiek z dotychczas pojawiających się w sklepiku.

Allen i Peter przyszli na kirtan za wcześnie – Swamiji nie zszedł jeszcze na dół. Podarowali bhaktom nowe harmonium. "To na kirtany"-powiedział Allen. "Mała dotacja". Stojąc przy wejściu do sklepiku rozmawiał z Hayagrivą i opowiadał mu, jak na całym świecie intonował Hare Kryszna – wczasie marszów pokoju, na odczytach poezji, podczas procesji w Pradze, na zjeździe pisarzy w Moskwie. "Był to świecki kirtan – powiedział Allen – niemniej jednak było to Hare Kryszna". Po jakimś czasie wszedł Prabhupad. Allen i Peter usiedli wśród zebranych i przyłączyli się do kirtanu. Allen grał na harmonium.

Swamiji odwzajemnił się skinieniem głowy i złożeniem dłoni. Po kirtanie rozmawiali przez chwilę, po czym Swamiji wrócił do swego mieszkania. Allen napomknął Hayagrivie, że chciałby wpaść ponownie i dłużej porozmawiać ze Swamim, więc Hayagriva zaprosił go na następny dzień na południowe prasadam.

"Czy nie wydaje ci się, że Swamiji jest trochę zbyt ezoteryczny jak na Nowy Jork?" – zapytał Allen.

Hayagriva pomyślał chwilę. "Być może" – odparł.

Następnie Hayagriva poprosił Allena, aby pomógł Swamijiemu, któremu wkrótce kończyła się wiza. Przyjechał do Stanów Zjednoczonych z dwumiesięczną wizą i już kilkakrotnie przedłużał ją o dwa miesiące. Ciągnęło się to przez rok, lecz kiedy ostatnio złożył podanie o ponowne przedłużenie, odmówiono mu. "Potrzebujemy prawnika od spraw imigracji"- powiedział Hayagriva. "Zapłacę za to"- zapewnił go Allen.

Następnego ranka Allen Ginsberg przyszedł z czekiem i drugim harmonium. W mieszkaniu Prabhupada zademonstrował swoją melodię Hare Kryszna, po czym zaczęli rozmowę.

Allen: Czułem się trochę onieśmielony w jego obecności, ponieważ nie wiedziałem, kim jest. Miałem to harmonium, które chciałem podarować, a także trochę pieniędzy. Uważałem, że to wspaniałe, że przybył tutaj, by prezentować mantrę Hare Kryszna – co w pewnym sensie tłumaczyłoby moje śpiewanie. Wiedziałem, co robię, lecz nie miałem żadnych teologicznych podstaw, by zaspokoić głębsze dociekania, a tutaj był ktoś, kto takie podstawy miał. Dla mnie było to absolutnie wielkie. Teraz mogłem intonować Hare Kryszna wszędzie i jeśli ktoś zechciałby się dowiedzieć, co to jest, mogłem go po prostu odesłać do Swamiego Bhaktivedanty. Jeśli ktoś chciał poznać techniczne zawiłości i historię, mogłem posłać go do niego.

Opowiedział mi o swym nauczycielu i Caitanyi oraz o poprzedzającym ich łańcuchu sukcesji uczniów. Jego głowa była zajęta wieloma sprawami, a także tym, co aktualnie robił. Pracował już wtedy nad swymi tłumaczeniami. Wydawało się, że siedzi tam dzień po dniu i noc po nocy. Wydaje mi się, że miał do pomocy jedną czy dwie osoby.

Swamiji był dla Allena bardzo serdeczny. Cytując fragment z Bhagavad-gity, w którym Kryszna mówi, że cokolwiek czyni wielki człowiek, inni podążą w jego ślady, poprosił Allena, by przy każdej sposobności intonował Hare Kryszna, a wtedy inni podążą za jego przykładem. Opowiedział, jak Pan Caitanya zorganizował pierwszy ruch obywatelskiego nieposłuszeństwa w Indiach, stając na czele pochodu sankirtanu protestującego przeciwko muzułmańskiemu władcy. Allen był zafascynowany. Rozmowa ze Swamijim sprawiała mu przyjemność.

Allen: Główną jego cechą, wznoszącą się ponad wszystko, co nas dzieliło, była jego osobista, pozbawiona egoizmu słodycz – coś w rodzaju całkowitego oddania. To właśnie zawsze mnie pokonywało, pomimo moich intelektualnych pytań, wątpliwości, czy nawet cynicznych poglądów. Roztaczał wokół siebie pewnego rodzaju osobisty czar, który pochodził z oddania i który likwidował wszelkie nasze konflikty. Zawsze lubiłem przebywać w jego towarzystwie, nawet jeśli się z nim nie zgadzałem.

*************

Swamiji żył wśród kultury narkotyków, w okolicy, gdzie młodzież desperacko próbowała zmienić swą świadomość za pomocą narkotyków czy innych środków – cokolwiek było dostępne. Swamiji zapewniał ich, że tę upragnioną wyższą świadomość mogą bez trudu osiągnąć dzięki intonowaniu Hare Kryszna. Było rzeczą nieuniknioną, że wyjaśniając świadomość Kryszny robił aluzje do doświadczeń z narkotykami chociażby po to, aby wykazać, że są to dwie sprzeczne ścieżki. Spotkał się już z hinduskimi "sadhu", którzy palili ganję i haszysz pod pretekstem, że pomaga im to w medytacji, a zanim opuścił Indie, turyści-hipisi stali się powszechnym widokiem na ulicach Delhi.

Hipisi lubili Indie z powodu ich kulturowego mistycyzmu i łatwego dostępu do narkotyków. Spotykali się ze swymi hinduskimi odpowiednikami, a ci zapewniali ich, że zażywanie haszyszu jest czymś duchowym, po czym wracali do Ameryki z błędnymi wyobrażeniami o hinduskiej kulturze duchowej.

To było prawdziwe życie. Miejscowe sklepy zapewniały pełen asortyment "artykułów pierwszej potrzeby". Na ulicach i w parkach bez trudu można było nabyć marihuanę, LSD, pejotl, kokainę a także mocne narkotyki, takie jak heroina i barbiturany. Podziemne gazety podawały ważne nowiny z narkotycznej sceny, drukowały seriale rysunkowe zatytułowane Captain High oraz zamieszczały krzyżówki, które mógł rozwiązać tylko doświadczony narkoman.

Swamiji musiał nauczać, że świadomość Kryszny przewyższa czczone "podróże" pod wpływem LSD. Pewnego razu zapytał zgromadzonych w sklepiku słuchaczy: "Myślicie, że branie LSD może wytworzyć ekstazę i wyższą świadomość? Wyobraźcie więc sobie pokój pełen LSD. Świadomość Kryszny jest czymś takim". Ludzie przychodzili regularnie i pytali uczniów Swamijiego: "Czy to pomaga wam wznieść się wyżej?" Bhaktowie odpowiadali: "O tak. Można wznieść się po prostu przez intonowanie. Spróbujcie."

Prawdopodobnie najsłynniejsze eksperymenty z LSD przeprowadzali w tych dniach Timothy Leary i Richard Alpert, wykładowcy psychologii z Harvardu. Publikowali oni swe odkrycia w fachowych czasopismach i polecali zażywanie LSD w celu samorealizacji i osiągnięcia pełni. Po wyrzuceniu z posady w Harvardzie, Timothy Leary stał się narodowym kapłanem LSD i przez pewien czas prowadził komunę LSD w Millbrook w Nowym Jorku.

 

Kiedy członkowie komuny z Millbrook usłyszeli o Swamim z Lower East Side, który pomaga swoim zwolennikom wznieść się za pomocą intonowania, zaczęli odwiedzać sklepik. Pewnego wieczoru na kirtan prowadzony przez Swamiego przybyło około dziesięciu hipisów z Millbrook. Wszyscy intonowali nie tyle w celu gloryfikowania Kryszny, co zobaczenia, jaki rodzaj psychodelicznego stanu wytwarza intonowanie. Po wykładzie przywódca z Millbrook zapytał o narkotyki. Prabhupad odpowiedział, że w życiu duchowym narkotyki nie są potrzebne, że nie mogą wytworzyć duchowej świadomości i że wszystkie wizje religijne oparte na narkotykach są po prostu halucynacją. Realizacja Boga nie jest taka łatwa czy tania, aby można ją było osiągnąć po prostu zażywając pigułkę czy paląc. Wyjaśnił, że intonowanie Hare Kryszna jest procesem oczyszczającym, który ma odsłonić czystą świadomość. Zażywanie narkotyków okrywa świadomość i stoi na przeszkodzie samorealizacji.

"Czy ty sam kiedykolwiek brałeś LSD?" Pytanie stało się teraz wyzwaniem.

"Nie" – odpowiedział Swamiji. "Nigdy nie brałem żadnej z tych rzeczy, nie paliłem nawet papierosów ani nie piłem herbaty".

"Jeśli tego nie brałeś, to skąd możesz wiedzieć, co to jest?" Millbrookerczycy patrzyli wkoło uśmiechając się. Dwóch czy trzech wybuchnęło nawet śmiechem i strzeliło palcami sądząc, że Swamiji został zaszachowany.

"Osobiście nie brałem żadnej z tych rzeczy" – po królewsku odpowiedział Swamiji ze swego podwyższenia. "Ale moi uczniowie brali wielokrotnie – marihuanę, LSD – i porzucili to. Mogą ci powiedzieć. Hayagriva, powiedz coś". Hayagriva usiadł prosto i przemówił tubalnym głosem.

"No cóż, bez względu na to, jak wysoko wzniesiesz się na LSD, w końcu osiągasz szczyt i musisz ponownie zejść na dół. Jest to niczym podróż kosmiczna. (Podał jeden z najbardziej znanych przykładów Swamijiego.) Twój statek kosmiczny może dzień po dniu oddalać się od Ziemi o tysiące mil, ale nie może podróżować bez końca. Ostatecznie musi gdzieś wylądować. Pod wpływem LSD doświadczamy wznoszenia się, ale zawsze musimy ponownie zejść na dół. To nie jest świadomość duchowa. Jeśli rzeczywiście osiągasz świadomość duchową, czyli świadomość Kryszny, pozostajesz Ťna hajuť. Ponieważ udajesz się do Kryszny, nie musisz schodzić na dół. Możesz pozostać Ťna hajuť na zawsze".

Swamiji siedział w pokoju na zapleczu razem z Hayagrivą, Umapatim i innymi uczniami. Wieczorne spotkanie właśnie dobiegło końca i goście z Millbrook odeszli. "Świadomość Kryszny jest tak wspaniała, Swamiji" – przemówił Umapati. "Po prostu wznosisz się coraz wyżej i nie schodzisz na dół".

Swamiji uśmiechnął się. "Tak, to prawda".

"Koniec ze schodzeniem na dół" – powiedział Umapati śmiejąc się i inni również zaczęli się śmiać. Niektórzy zaczęli klaskać w ręce powtarzając: "Koniec ze schodzeniem w dół".

Ta rozmowa zainspirowała Hayagrivę i Umapatiego do wydania nowych ulotek:

POZOSTAŃ W EKSTAZIE NA ZAWSZE!
Koniec ze schodzeniem w dół
Praktykuj świadomość Kryszny
Rozszerz swą świadomość przez praktykowanie
*TRANSCENDENTALNEGO DŹWIĘKU*
HARE KRYSZNA HARE KRYSZNA
KRYSZNA KRYSZNA HARE HARE
HARE RAMA HARE RAMA
RAMA RAMA HARE HARE

Dalszy tekst ulotki wychwalał świadomość Kryszny ponad wszelkie inne "wzloty". Zawierał sformułowania takie jak: "skończ ze wszystkimi upadkami" i "weź to" oraz potępiał stosowanie "sztucznych metod samorealizacji i poszerzania świadomości". Ktoś zaprotestował mówiąc, że ulotka zbytnio kojarzy się z mentalnością hipisowską, ale Swamiji powiedział, że nie ma w tym nic złego.

**************

Październik 1966 roku

Park na Tompkins Square był na Lower East Side miejscem znanym. Od południa graniczył z Siódmą Ulicą, z jej cztero- i pięciopiętrowymi budynkami z brązowego kamienia. Od północy sąsiadował z Dziesiątą Ulicą i podobnymi budynkami, tyle że w lepszym stanie, i bardzo starym, małym domkiem, w którym mieścił się nowojorski oddział Biblioteki Publicznej na Tompkins Square. W Alei B, wschodniej granicy parku, znajdował się Kościół Świętej Brygidy wybudowany w roku 1848, kiedy to okolica była zamieszkana wyłącznie przez Irlandczyków. Kościół, szkoła i plebania nadal stanowiły sporą część zabudowy. W stanowiącej zachodnią granicę parku Aleji A znajdowały się stare, maleńkie cukiernie, w których sprzedawano też gazety, czasopisma, papierosy i wodę sodową. Było tam również kilka barów, kilkanaście sklepów spożywczych i parę słowiańskich restauracji specjalizujących się w niedrogich zupach warzywnych, które przyciągały zarówno ludność ukraińską, jak i hipisów.

W parku, o powierzchni dziesięciu akrów, rosło wiele wysokich, wysmukłych drzew, lecz co najmniej połowę jego terenu zajmowały chodniki. Cały park pokrywała sieć kutych, żelaznych, wysokich na pięć stóp parkanów, poustawianych wzdłuż ścieżek i chroniących trawę. Ogrodzenia, liczne ścieżki i bramy wiodące do parku sprawiały wrażenie labiryntu.

Niedziela oraz ładna pogoda sprawiły, że park był zatłoczony Zajęte były prawie wszystkie miejsca na ławkach ustawionych wzdłuż ścieżek. Starsi ludzie, w większości Ukraińcy, którzy mimo ciepłej pogody ubrani byli w staromodne garnitury i swetry, siedzieli w grupach i rozmawiali. Było tam również wiele dzieci, przeważnie portorykańskich i murzyńskich, a także jasnowłose dzieci o surowych twarzach, pochodzące ze slumsów. Jeździły one na rowerach albo grały w piłkę i ringo. Boiska do gry w koszykówkę i piłkę ręczną zajęte były głównie przez nastolatków. I jak zwykle roiło się od biegających psów.

Miniaturowa marmurowa altanka (cztery filary i dach oraz fontanna z pitną wodą pośrodku) była pozostałością z dawnych dni – z roku 1891, jak głosił napis. Z czterech jej stron widniały słowa: NADZIEJA, WIARA, DOBROCZYNNOŚĆ i UMIAR. Ktoś spryskał cały budynek czarną farbą, namalował proste wzory i nieczytelne imiona oraz inicjały. Dzisiaj jedną z ławek zajęło kilka osób grających na egzotycznych bębnach i cały park pulsował od ich ciężkich rytmów.

Byli tam też różniący się od całej reszty hipisi. Brodaci przedstawiciele bohemy ze swymi długowłosymi, młodymi dziewczynami ubranymi w wytarte, niebieskie dżinsy nadal stanowili niezwykły widok. Nawet w tyglu Lower East Side ich obecność wywoływała napięcie. Pochodzili ze średniozamożnych rodzin mieszczańskich, więc do slumsów nie przywiodły ich względy ekonomiczne, co wywoływało konflikty z biednymi imigrantami. Poza tym znana skłonność hipisów do psychodelicznych narkotyków, ich bunt przeciwko rodzinom i dostatkowi oraz awangardowy styl życia powodowały czasami, że byli w sąsiedztwie wyszydzaną mniejszością. Jednak hipisi chcieli po prostu robić swoje i wywołać własną rewolucję na rzecz "miłości i pokoju", więc na ogół tolerowano ich, chociaż niezbyt szanowano.

Wśród młodzieży i hipisów z parku na Tompkins Square spotkać można było różne grupy. Byli tam przyjaciele, którzy razem chodzili do tej samej szkoły, razem brali te same narkotyki albo mieli zgodne poglądy na temat filozofii sztuki, literatury, polityki czy metafizyki. Byli też kochankowie. Były grupy trzymające się razem bez żadnych widocznych powodów poza wspólnym celem robienia tego, co chcą. Byli też inni, żyjący niczym pustelnicy – jakiś samotnik siedział na ławce analizując działanie kokainy, spoglądając w górę na dziwnie szeleszczące zielone liście na drzewach oraz błękitne niebo nad budynkami, a potem w dół na śmieci u swych stóp i bezradnie podążał za umysłem od strachu do oświecenia, później do obrzydzenia i halucynacji, i tak dalej i dalej, dopóki narkotyk nie przestał działać i samotnik ponownie nie stawał się zwyczajnym dziwakiem. Czasami naćpani siedzieli w parku całą noc, by w końcu o świcie wyciągnąć się na ławce i przespać.

Hipisi wybierali się do parku zwłaszcza w niedziele, a przynajmniej przezeń przechodzili udając się na Plac św. Marka, do Greenwich Village lub w inne części miasta. Szli też do parku, żeby po prostu wyjść ze swoich mieszkań, posiedzieć razem na świeżym powietrzu, aby raz jeszcze za pomocą narkotyków wprowadzić się w stan euforii, aby porozmawiać lub pospacerować w labiryncie parkowych ścieżek.

Ale bez względu na rozmaite zainteresowania i pobudki hipisów, Lower East Side było prawdziwą oazą mistycyzmu. Nie były to po prostu brudne slumsy. Było to najlepsze w świecie miejsce do przeprowadzania eksperymentów ze świadomością. Pomimo całego swego brudu i zagrożenia przestępczością, Lower East Side nadal było pierwszą linią frontu rewolucji w rozwijaniu umysłu. Jeśli nie żyłeś tam i nie zażywałeś psychodelicznych narkotyków czy marihuany albo przynajmniej nie prowadziłeś intelektualnych poszukiwań wolnej, własnej religii, to nie byłeś oświecony i nie brałeś udziału w najbardziej postępowym rozwoju ludzkiej egzystencji zwykłego, materialistycznego, "uczciwego" Amerykanina – rozwoju, który był podstawą jedności eklektycznego poza tym zgromadzenia hipisów na Lower East Side.

W tej bezładnej scenerii Swamiji pojawił się ze swymi zwolennikami i usiadł, aby poprowadzić kirtan. Trzech czy czterech bhaktów, którzy przybyli przed nim, wybrało otwarty teren parku i rozłożyło orientalny dywan podarowany przez Roberta Nelsona. Usiedli na nim, zaczęli grać na karatalach i intonować Hare Kryszna. Natychmiast podjechało na rowerach kilku chłopców. Zahamowali tuż przed dywanem i patrzyli z ciekawością, ale wyniośle. Inni przechodnie również przystanęli, by posłuchać.

Tymczasem Swamiji, w towarzystwie sześciu uczniów, szedł ze sklepiku do parku, mijając po drodze osiem dzielących je przecznic. Brahmananda niósł harmonium i bębenek Swamijiego. Dodatkową sensację wywoływał Kirtanananda, który teraz – na prośbę Swamijiego – miał ogoloną głowę i ubrany był w zwiewne szaty koloru kanarkowego. Kierowcy zjeżdżali na bok jezdni, aby im się przyjrzeć, a pasażerowie pochylali się do przodu, wytrzeszczając oczy na ekstrawagancki strój i ogoloną głowę. Kiedy grupa mijała jakiś sklep, ludzie w środku szturchali się nawzajem i pokazywali sobie to widowisko. Mieszkańcy okolicznych domów podchodzili do okien i patrzyli na Swamiego i jego grupę jak na paradę. Od przesadzonych reakcji nie mogli się powstrzymać zwłaszcza portorykańscy chuligani. "Hej, Budda!"- naigrawali się. "Hej, zapomnieliście zdjąć piżamy!" Wrzeszczeli przenikliwie, imitując indiańskie okrzyki wojenne, które znali z hollywoodzkich westernów.

"Hej, Araby! "- wykrzyknął jakiś awanturnik, po czym zaczął imitować coś, co jego zdaniem było wschodnim tańcem. Nikt na ulicy nie wiedział nic o świadomości Kryszny ani nawet o kulturze indyjskiej i indyjskich zwyczajach. Dla nich orszak Swamijiego był po prostu grupą popisujących się, zwariowanych hipisów. Nie wiedzieli jednak, co myśleć o Swamim. On był inny Tym niemniej byli nieufni. Jednak niektórzy – jak na przykład Irving Halpern, weteran wśród mieszkańców Lower East Side – poczuli sympatię do tej dziwnej osoby, która była "najwidoczniej bardzo dostojną postacią spełniającą jakąś pokojową misję".

Irving Halpern: Wielu ludzi miało niesamowite wyobrażenia o tym, kto to jest swami. Spodziewali się, że ujrzą nagle ludzi leżących na materacach nabitych gwoździami i mieli inne tego rodzaju absurdalne wyobrażenia. A tutaj, w tej przesyconej wrogością atmosferze, pojawiła się pełna wdzięku, spokojna, łagodna i niewątpliwie mająca jak najlepsze intencje istota.

"Hipisi!" "A to kto? Komuniści?"

Podczas gdy młodzież naigrawała się, osoby w średnim czy też starszym wieku potrząsały głowami lub wytrzeszczały oczy – chłodne i bez zrozumienia. Drogę do parku znaczyły zniewagi, grubiańskie żarty i napięta atmosfera, lecz nie było przemocy.

Etniczna ludność z sąsiedztwa założyła po prostu, że Swamiji i jego zwolennicy wyszli dzisiaj na ulicę w tych dziwacznych kostiumach tylko dla żartu, aby wywrócić wszystko do góry nogami i zwrócić na siebie uwagę. Uważali, że ich reakcje były jak najbardziej naturalne dla każdego normalnego, szanującego się amerykańskiego mieszkańca slumsów.

Zatem przedsięwzięcie to już wiązało się z ryzykiem, zanim jeszcze grupa dotarła do parku. Swamiji jednak pozostał niewzruszony "Co oni mówią?" – zapytał raz czy dwa, a Brahmananda wyjaśnił. Krocząc naprzód Swamiji miał zwyczaj trzymania głowy wysoko, z uniesionym do góry podbródkiem. Dzięki temu wyglądał na arystokratę i człowieka zdeterminowanego. Jego wizja była duchowa – każdego postrzegał jako duszę, a Krysznę jako kontrolera wszystkiego. A poza tym po prostu nie obawiał się piekielnej atmosfery tego miasta. Był przecież doświadczonym "mieszkańcem Kalkuty".

Gdy Swamiji przybył do parku, kirtan trwał już od dziesięciu minut. Wysunął stopy z białych, gumowych pantofli, jak gdyby był w domu, w świątyni i usiadł na dywanie razem ze swymi uczniami, którzy przestali teraz śpiewać i patrzyli na niego. Miał na sobie różowy sweter, a jego ramiona otulał szal khadi. Uśmiechnął się. Patrząc na swą grupę podał rytm, licząc: raz... dwa... trzy. Następnie, nadal licząc, zaczął mocno klaskać w ręce, nadal licząc: "raz... dwa... trzy. Przyłączyły się karatale. Początkowo uderzenia nie wypadały równo, ale on utrzymywał rytm klaszcząc w dłonie, tak że w końcu "chwycili". Również klaskali w ręce i w prosty, niewyszukany sposób grali na karatalach wybijając powolny, jednostajny rytm.

Swami zaczął śpiewać modlitwy, których nikt poza nim nie znał. Vande 'ham śri-guroh śri-yuta-pada-kamalam śri-gurun vaisnavamś ca. Jego głos, pełen niuansów bengalskich melodii, był słodki jak harmonium. Siedząc na rozpostartym pod ogromnym dębem dywanie, śpiewał tajemnicze sanskryckie modlitwy. Nikt spośród jego zwolenników nie znał żadnej mantry oprócz Hare Kryszna, ale znali Swamijiego. Utrzymywali rytm, uważnie go słuchając, podczas gdy z ulicy dochodziło dudnienie ciężarówek, a w oddali pulsowały bębenki.

Gdy śpiewał – śri-rupam sagrajatam – przybłąkało się kilka psów, gapiły się dzieci, a paru żartownisiów pokazywało go sobie palcami: "Hej, a co to za kapłan?" Lecz jego głos był schronieniem znajdującym się ponad kolidującymi ze sobą dualizmami. Jego chłopcy dalej uderzali w karatale, a on śpiewał: śri-radha-krsna-padan.

Swamiji śpiewał modlitwy sławiące czystą miłość małżeńską Śrimati Radharani do Kryszny, ukochanego gopi. Każde słowo, przez setki lat przekazywane z pokolenia na pokolenie przez bliskich, zaufanych towarzyszy Kryszny, przesycone było głęboką transcendentalną treścią, którą jedynie on potrafił zrozumieć. Saha-gana-lalita-śri-viśakhanvitam ca. Czekali, aż zacznie śpiewać Hare Kryszna, chociaż już samo słuchanie jego śpiewu było wystarczająco ekscytujące.

Pojawiło się więcej osób – tego właśnie chciał Swamiji. Chciał, aby intonowali i tańczyli razem z nim, a teraz pragnęli tego również jego uczniowie. Pragnęli być razem z nim. Wydawało się, że właśnie to będą robili zawsze – będą chodzili ze Swamijim, będą siedzieli z nim i śpiewali, a on zawsze będzie z nimi, intonując.

Po pewnym czasie zaczął śpiewać maha-mantrę – Hare Kryszna, Hare Kryszna, Kryszna Kryszna, Hare Hare/Hare Rama, Hare Rama, Rama Rama, Hare Hare. Powtórzyli za nim, z początku zbyt cicho i niewyraźnie, lecz on ponownie odpowiedział im triumfalnym śpiewem. Powtórzyli jeszcze raz, nabierając otuchy, dzwoniąc karatalami i klaszcząc w ręce – raz... dwa... trzy, raz... dwa... trzy. Ponownie zaśpiewał sam, a oni przysłuchiwali się uważnie każdemu słowu, klaszcząc, uderzając w karatale i obserwując go, gdy spoglądał na nich pełen wewnętrznego skupienia – swej odwiecznej mądrości, swej bhakti – i pod wpływem miłości do Swamijiego wyłączyli się z otoczenia i przyłączyli do niego jako intonujące zgromadzenie. Swamiji grał na małym bębenku; trzymał uchwyt w lewej ręce, sam bębenek opierając o ciało, a prawą ręką wybijał na nim zawiłe rytmy.

Hare Kryszna, Hare Kryszna, Kryszna Kryszna, Hare Hare/Hare Rama, Hare Rama, Rama Rama, Hare Hare. Po pół godzinie wciąż śpiewał z wigorem. Powtarzał mantrę porywając ich za sobą, podczas gdy liczba widzów wzrastała. Na brzegu dywanu usiadło też kilku hipisów, naśladując siedzącą postawę ze skrzyżowanymi nogami, przysłuchując się, klaszcząc i próbując intonować. Przyłączało się coraz więcej osób i w ten sposób wewnętrzny krąg Prabhupada i jego zwolenników powiększał się.

Jak zwykle, kirtan przyciągnął muzyków.

Irving Halpern: Robię flety i gram na instrumentach muzycznych własnej produkcji. Kiedy Swamiji przyszedł, podszedłem i zacząłem grać, a on przyjął mnie z życzliwością. Kiedy tylko zjawiał się jakiś nowy muzyk i zaczynał grać pierwszą nutę, on rozkładał ramiona. Wyglądało to tak, jak gdyby wszedł na podium i miał zamiar prowadzić nowojorską orkiestrę symfoniczną. To znaczy, był tam ten gest, który zna każdy muzyk. Po prostu wiesz, gdy ktoś chce, byś z nim grał i czujesz się dobrze, gdy z nim grasz. Czuło się to zasadnicze porozumienie, jakie istnieje między muzykami, a ja szybko na to odpowiedziałem. Byłem z tego powodu bardzo szczęśliwy.

Samotni muzycy prawie zawsze wałęsali się po różnych częściach parku i kiedy usłyszeli, że mogą akompaniować Swamiemu i są mile widziani, zaczęli zjawiać się jeden po drugim. Jakiś saksofonista przyszedł tylko dlatego, że była tu mocna sekcja rytmiczna, z którą można było grać. Inni, jak Irving Halpern, uważali, że to coś duchowego, coś, co wytwarza dobre wibracje. W miarę przyłączania się muzyków kirtan wciągał również coraz więcej przechodniów. Swamiji prowadził intonowanie i śpiewał z chórem, a teraz wielu z tych, którzy się przyłączyli, śpiewało również razem z nim, tak więc słychać było bezustanny chór intonujących. Po południu tłum urósł do ponad stu osób, z tuzinem muzyków dokładających wszelkich starań – na swych bębenkach, bambusowych i metalowych fletach, organkach, drewnianych i metalowych kołatkach, tamburynach i gitarach – aby dotrzymać kroku Swamiemu.

Bhaktivedanta Swami przedstawiał sobą niezwykły widok. Wysiłek spowodowany głośnym śpiewaniem sprawił, że jego brwi nastroszyły się, a oblicze było pełne wyrazu. Na skroniach pojawiły się żyły, a szczęka wysuwała się do przodu, gdy śpiewał "Hare Kryszna! Hare Kryszna!" tak, aby wszyscy mogli słyszeć. Chociaż wywoływał przyjemne wrażenie, jego intonowanie było intensywne, czasami pełne napięcia, i wszystko, co robił, świadczyło o niesamowitej koncentracji.

Nie była to ucieczka w yogę czy spokojna manifestacja pokojowa, tylko czyste intonowanie w osobistym wykonaniu Bhaktivedanty Swamiego. To była nowa fala, coś, w czym każdy chciał wziąć udział. Wydawało się, że słuchający akceptują to zjawisko. Przyciągnęło ono tak wielu ludzi, że zjawił się nawet sprzedawca lodów, aby proponować im swój towar. Obok Prabhupada usiadła gromadka małych, pięcio- czy sześcioletnich jasnowłosych chłopców. Nieopodal stał zaciekawiony młody, polski chłopiec. Ktoś zapalił kadzidło i słodki dym zaczął unosić się między flecistami, perkusistami i śpiewającymi.

Swamiji skinął na swoich uczniów, a ci powstali i zaczęli tańczyć. Wysoki, szczupły Stryadhiśa, który tylne kieszenie wypchane miał ulotkami Zostań w ekstazie na zawsze, podniósł ręce i zaczął tańczyć. Obok niego, w czarnym golfie i z koralami zawieszonymi na szyi, tańczył Acyutananda, którego pofalowane, niemalże kędzierzawe, długie włosy rozrzucone były w nieładzie. Następnie powstał Brahmananda. On i Acyutananda stanęli naprzeciwko siebie, z ramionami wyciągniętymi jak na obrazku z kirtanem Pana Caitanyi. Z tłumu wysunęło się kilku fotografów. Chłopcy tańczyli, przenosząc ciężar ciała z lewej nogi na prawą. Na szyjach zawieszone mieli ogromne, czerwone korale do mantrowania. Tańczyli "krok Swamiego".

Brahmananda: Kiedy już wstałem, pomyślałem, że będę musiał stać dopóki Swamiji będzie grał na bębenku. Sądziłem, że obrazą będzie, jeśli usiądę, kiedy on jeszcze gra. Tańczyłem więc przez godzinę.

Typowo indyjskim ruchem głowy Swamiji wyraził aprobatę, a następnie podniósł ramiona, zapraszając do tańca więcej osób. Zaczęli tańczyć następni z jego uczniów. Nawet kilku hipisów powstało, aby spróbować. Swamiji pragnął, aby wszyscy śpiewali i tańczyli w sankirtanie. Taniec polegał na spokojnym kołysaniu się i przestępowaniu bosych stóp na rozłożonym na ziemi dywanie. Ramiona tancerzy wzniesione były wysoko, z palcami wyciągniętymi ku niebu rozpościerającemu się ponad gałęziami jesiennych drzew. Tu i ówdzie intonujący w tłumie doznawali prywatnych ekstaz: dziewczyna z zamkniętymi oczami grała na małych czynelach i śpiewając z rozmarzeniem potrząsała głową. Z niedowierzaniem przyglądała się jej polska kobiecina o starej, zniszczonej twarzy, w chustce na głowie. Gdzieniegdzie stały w tłumie niewielkie grupki starszych kobiet w chustkach na głowach, niektóre w słonecznych okularach i rozmawiając z ożywieniem, pokazywały sobie co ciekawsze obrazki w kirtanie. Jedynie Kirtanananda miał na sobie dhoti i wyglądał niczym młode wydanie Prabhupada Jesienne popołudniowe słońce miękko padało na grupę, oświetlając ją złotawymi smugami promiennego światła i rzucając długie, chłodne cienie.

Bezustannie dźwięczało harmonium, a chłopiec w znoszonej, wojskowej kurtce improwizował atonalne utwory na drewnianym flecie. Mimo to dźwięki instrumentów łączyły się w jedną harmonijną całość, a nad tym galimatiasem tonów we wszelkich akordach górował głos Swamijiego. Kirtan trwał godzinami. Prabhupad trzymał głowę i ramiona prosto, chociaż pod koniec każdej linijki mantry, a przed rozpoczęciem następnej poruszał czasem ramionami. Uczniowie trzymali się blisko niego, siedząc na tym samym dywanie, a w ich oczach można było dostrzec religijną ekstazę. W końcu Swamiji przerwał śpiew.

Natychmiast wstał, a oni wiedzieli, że ma zamiar coś powiedzieć. Była godzina czwarta i ciepłe, jesienne słońce nadal oświetlało park. Atmosfera była spokojna, a publiczność pełna uwagi i pogodna dzięki uprzedniej koncentracji na mantrze. Zaczął do nich mówić, dziękując wszystkim za przyłączenie się do kirtanu. Powiedział, że intonowanie Hare Kryszna zostało wprowadzone pięćset lat temu w Zachodnim Bengalu przez Caitanyę Mahaprabhu. Hare znaczy "o energio Pana", Kryszna jest Panem, Rama zaś jest imieniem Najwyższego Pana oznaczającym "najwyższą przyjemność". Uczniowie siedzieli u jego stóp, słuchając. Raya Rama patrzył na Swamijiego mrużąc oczy i osłaniając je ręką przed słońcem, a Kirtanananda przysłuchiwał się z przechyloną głową, niczym ptak wsłuchujący się w ziemię.

Swamiji stał wyprostowany obok rosłego dębu, z rękami złożonymi swobodnie przed sobą, we właściwej postawie mówcy, a jego lekkie, szafranowe szaty wdzięcznie go okrywały. Rosnące za nim drzewo zdawało się być doskonale usytuowane, a słońce rzucało liściaste cienie na jego gruby pień. Z tyłu, ponad małym zagajnikiem, widać było wieżę kościoła św. Brygidy Z prawej strony Swamiego stała niemodnie ubrana i uczesana przysadzista kobieta w średnim wieku. Po jego lewej stronie zatrzymała się zuchwale wyglądająca hipiska w obcisłych dżinsach, a obok niej młody Murzyn w czarnym swetrze, z rękami skrzyżowanymi na piersi. Przy nich stał młody ojciec trzymający niemowlę, dalej brodaty, młody uliczny sadhu z przedziałkiem na środku głowy oraz dwaj zwyczajni, krótkowłosi mężczyźni z klasy średniej z towarzyszącymi im młodymi dziewczętami. Wielu ludzi w tym tłumie rozglądało się wokoło – nie byli skupieni, choć stali blisko.

Swamiji wyjaśnił, że istnieją trzy płaszczyzny – zmysłowa, umysłowa i intelektualna – a ponad nimi jest płaszczyzna duchowa. Intonowanie Hare Kryszna odbywa się na płaszczyźnie duchowej i jest najlepszym procesem, dzięki któremu możemy przywrócić naszą wieczną, pełną szczęścia świadomość. Zaprosił wszystkich do uczestniczenia w spotkaniach odbywających się na Drugiej Alei pod nr 26 i zakończył krótką przemowę słowami: "Dziękuję bardzo. Proszę, intonujcie z nami". Po czym usiadł, wziął bębenek i ponownie rozpoczął kirtan.

Jeśli granie na bębnie i tak głośne śpiewanie były dla 71-letniego człowieka ryzykowne, to on podejmował to ryzyko dla Kryszny. Było to zbyt dobre, by przerwać. Przyjechał z daleka, z Vrindavany, i nikomu nie znany przeczekał całą zimę. Ameryka setki lat pozbawiona była intonowania o Krysznie. Żadne "Hare Kryszna" nie pojawiło się w wyrazach uznania Thoreau czy Emersona, chociaż zagłębiali się oni w angielskie tłumaczenia Gity i Puran. Również słynna przemowa Vivekanandy na rzecz hinduizmu, wygłoszona w 1893 roku na forum ogólnoświatowego zgromadzenia przedstawicieli religii w Chicago, nie zaowocowała żadnym kirtanem. A więc teraz, kiedy w końcu ożywił krsna-bhakti, płynącą jak Ganges do morza, nie mogła się ona zatrzymać. W sercu czuł nieograniczone pragnienie Pana Caitanyi, by wyzwalać upadłe dusze.

Wiedział, że tego chce Pan Caitanya Mahaprabhu, a także jego mistrz duchowy, chociaż kastowi bramini z Indii nie pochwaliliby obcowania z takimi niedotykalnymi osobami jak mięsożerni amerykańscy narkomani i ich dziewczyny. Lecz Swamiji wyjaśniał, że jego postępowanie było całkowicie zgodne z pismami objawionymi. Bhagavatam wyraźnie oznajmia, że świadomość Kryszny należy szerzyć wśród wszystkich ludzi. Każdy jest duszą i dzięki intonowaniu świętego imienia może wznieść się na najwyższą duchową platformę – bez względu na miejsce swych narodzin. Chociaż ci ludzie dopuszczali się różnych grzechów, to byli doskonałymi kandydatami do świadomości Kryszny. Park na Tompkins Square zawierał się w planie Kryszny; miejsce to było również częścią tej Ziemi, te osoby były przedstawicielami rasy ludzkiej, a intonowanie Hare Kryszna było dharmą dla tego wieku.

Kiedy Swamiji powrócił do sklepiku, przed drzwiami ujrzał tłum. Młodzi ludzie czekali na jego przybycie i otwarcie drzwi do "Matchless Gifts" i spodziewali się dowiedzieć czegoś więcej o tańcu i intonowaniu oraz o starszym swamim i jego uczniach, którzy urządzili w parku tak piękne widowisko. Goście wypełnili sklepik. Na zewnątrz, na chodniku, przy drzwiach i oknie wystawowym snuły się osoby nieśmiałe czy też mniej zainteresowane. Czekali paląc papierosy albo zaglądali do środka, by obejrzeć obrazy na ścianie. Swamiji wszedł, pomaszerował w kierunku swego podwyższenia i usiadł przed największym zgromadzeniem, jakie do tej pory zaszczyciło jego świątynię. Zaczął mówić więcej o świadomości Kryszny. Gdy powoływał się na autorytet sanskrycki stojący za tym, czego wszyscy właśnie doświadczyli w parku, słowa wydobywały się z jego ust tak naturalnie, jak oddech. Powiedział, że tak jak oni intonowali dzisiaj, tak wszyscy ludzie powinni intonować zawsze.

Kiedy w końcu powrócił do mieszkania, było już późno. Jeden z chłopców przyniósł mu filiżankę gorącego mleka, a ktoś zauważył, że powinni intonować w parku co tydzień. "Codziennie"- odpowiedział Swamiji. Chociaż w pokoju było jeszcze sześć osób, położył się na swej cienkiej macie. Mówił jeszcze przez kilka minut, po czym jego głos zaczął tracić na sile, a zdania stały się urywane. Wydawało się, że się zdrzemnął. Była dziesiąta w nocy. Chłopcy na palcach wyszli z pokoju i cicho zamknęli za sobą drzwi.

 

Hare Kryszna zaczęło zyskiwać popularność – regularne kirtany w parkach, artykuły w gazetach. Hayagriva nazwał to "eksplozją Hare Kryszna". Hipisi z Lower East Side uważali intonowanie Hare Kryszna za "jedno z najbardziej zachwycających wydarzeń", a fakt, że uczniowie Swamiego nie brali LSD, nie wydawał się zmniejszać ich popularności. Bhaktowie byli uważani za anielskich ludzi, przekazujących innym spokojne intonowanie oraz oferujących darmowe pożywienie i mieszkanie. U nich można było dostać za darmo najbardziej interesujące wegetariańskie pożywienie (jeśli oczywiście przyszło się o właściwej porze). A w ich sklepiku, na półce obok drzwi, stały książki z Indii.

Lokalni muzycy grali w klubach melodię, którą usłyszeli od Swamiego, kiedy intonował w parku i świątyni. Lower East Side było siedzibą artystów i muzyków, a teraz stało się również siedzibą Hare Kryszna.

Wieczorne kirtany zawsze były licznie uczęszczane i głośne. Każdego wieczoru maleńki sklepik wypełniał się po brzegi, tak że nie było miejsca do siedzenia. Zainteresowanie grupowym intonowaniem i tworzeniem muzyki było olbrzymie, ale po kirtanie, gdy miał się rozpocząć wykład, ludzie zaczynali wychodzić. Nierzadko połowa osób wychodziła przed wykładem lub w trakcie.

Pewnego wieczoru Allen Ginsberg przyprowadził na spotkanie Eda Sandersa i Tuli Kupferberga z The Fugs. The Fugs była to lokalna, ciesząca się sławą grupa, specjalizująca się w piosenkach o nieprzyzwoitych tekstach.
Do popularnych utworów Eda Sandersa zaliczano "Slum Goddess of the Lower East Side", "Group Grope" i "I Can't Get High". Ed miał czerwoną czuprynę i jaskrawoczerwoną brodę, a podczas kirtanu grał na gitarze. Bhaktowie byli zadowoleni, widząc cieszących się prestiżem gości.

Jednakże tego wieczoru, kiedy przybyli Fugs, Swamiji postanowił mówić o złudzeniu przyjemności seksualnej. "Przyjemność seksualna przykuwa nas do świata materialnego życie po życiu" – powiedział i jak to często robił, zacytował werset Yamunacaryi: "Od kiedy stałem się świadomy Kryszny, to kiedykolwiek myślę o życiu seksualnym, moja twarz natychmiast wykrzywia się z niesmakiem i spluwam na samą myśl o tym". Fugs nigdy już nie powrócili.

Negatywne wypowiadanie się o przyjemności seksualnej z pewnością nie było dyplomatycznym posunięciem ze strony tego, kto chciał pozyskać zwolenników pośród hipisów z Lower East Side. Jednak Bhaktivedanta Swami nigdy nie zamierzał zmieniać swego posłannictwa. A kiedy Umapati wspomniał, że Amerykanom nie podoba się to, że celem seksu jest jedynie płodzenie dzieci, Bhaktivedanta Swami odpowiedział: "Nie mogę zmienić filozofii, aby zadowolić Amerykanów".

"A co byś powiedział na temat seksu?" – zapytał pewnego wieczoru pełnomocnik ISKCON-u Steve Goldsmith, odzywając się z końca zatłoczonej świątyni.

"Współżycie seksualne można prowadzić tylko ze swoją żoną – powiedział Swamiji – i to jest również ograniczone. Życie seksualne ma służyć płodzeniu świadomych Kryszny dzieci. Mój mistrz duchowy zwykł mówić, że gotów byłby odbywać stosunki seksualne setki razy, aby począć świadome Kryszny dzieci. Ale w tym wieku jest to rzeczą nadzwyczaj trudną. Dlatego pozostał brahmacarinem".

"Ale seks jest bardzo mocną siłą" – rzucił wyzwanie pan Goldsmith. "Nie można zaprzeczyć temu, co mężczyzna czuje do kobiety". "Dlatego w każdej kulturze istnieje instytucja małżeństwa" – odpowiedział Prabhupad. "Możesz ożenić się i żyć spokojnie z jedną kobietą, ale nie powinieneś traktować żony jak maszyny do zadowalania zmysłów. Stosunki seksualne należy ograniczyć tylko do jednego razu w miesiącu i tylko w celu płodzenia dzieci".

Wtem odezwał się Hayagriva, który siedział tuż przy Swamijim, obok ogromnego, wiszącego gongu. "Tylko raz w miesiącu?" I z odrobiną frywolnego humoru dodał głośno: "To lepiej o tym wszystkim zapomnieć!"

"Tak! Właśnie tak! Bardzo dobry chłopiec". Swamiji roześmiał się, a inni zawtórowali. "Najlepiej o tym nie myśleć. Najlepiej po prostu intonować Hare Kryszna" – podniósł rękę do góry, jak gdyby intonował na sznurze korali. "W ten sposób oszczędzimy sobie wielu kłopotów. Pragnienie seksualne jest niczym innym, jak tylko swędzeniem, które się zwiększa w miarę drapania. Dlatego powinniśmy je tolerować i prosić Krysznę, aby nam dopomógł. Nie jest to łatwe. W świecie materialnym seks jest największą przyjemnością, ale także największym zniewoleniem".

Steve Goldsmith kręcił głową. Swamiji popatrzył na niego z uśmiechem: "Nadal coś nie w porządku?"

"Chodzi o to, że... Cóż, zostało dowiedzione, że tłumienie bodźca seksualnego jest rzeczą niebezpieczną. Istnieje teoria, że przyczyną wojen jest -"

"To, że ludzie jedzą mięso" – przerwał mu Prabhupad. "Wojny będą trwały dopóty, dopóki ludzie będą jedli mięso. A jeśli człowiek je mięso, z pewnością będzie również uwikłany w nielegalne związki seksualne".

Steve Goldsmith był wpływowym przyjacielem i sprzymierzeńcem ISKCON-u, ale Prabhupad nie zamierzał zmieniać filozofii świadomości Kryszny, aby "zadowolić Amerykanów".

**************

Była jedenasta w nocy i w mieszkaniu Swamijiego paliło się tylko jedno światło – w małej kuchni. Swamiji nie położył się spać. Uczył Kirtananandę i Brahmanandę gotować, ponieważ następnego dnia (w niedzielę) mieli urządzić ucztę dla publiczności. Kirtanananda zasugerował, aby rozreklamować ją jako "Ucztę Miłości" i Swamiji zaakceptował tę nazwę, chociaż na początku niektórzy sądzili, że brzmi to dziwnie. Bhaktowie rozwiesili w okolicy plakaty i wywiesili również napis w oknie sklepiku, a Swamiji zapowiedział, że ugotuje co najmniej dla pięćdziesięciu osób. Powiedział, że Uczty Miłości powinny odgrywać w ISKCON-ie ważną rolę. Jak wyjaśniał już wielokrotnie, pożywienie ofiarowane Krysznie staje się duchowe i ktokolwiek je prasadam, odnosi wielką duchową korzyść. Prasadam znaczy "łaska".

Swamiji doglądał ostatniego etapu przygotowywania każdej z dziesięciu potraw, a jego uczniowie po kolei przynosili je w garnkach do frontowego pokoju i umieszczali przed obrazkiem Pana Caitanyi. Były tam halava, dal, dwa rodzaje sabji, fantazyjny ryż, purisy, samosy, słodki ryż, czatnej z jabłek i gulabjameny, czyli słodkie kulki – "pociski ISKCON-u". Swamiji spędził sporo czasu powoli smażąc słodkie kulki na małym ogniu, dopóki nie wyrosły i nie nabrały złotobrązowego koloru. Później łyżką cedzakową wyjmował je z ghee, jedną po drugiej, i wkładał do słodkiego syropu, aby nim nasiąkły. Zauważył, że te złote, smażone kulki z mleka w proszku, stały się najulubieńszą potrawą jego uczniów. Nazwał je "nabojami ISKCON-u", ponieważ były bronią w wojnie przeciwko mayi. Pozwolił nawet na to, aby słoik z tymi pływającymi w syropie "pociskami" zawsze był pod ręką we frontowym pokoju, gdzie jego uczniowie mogli raczyć się nimi bez pytania o pozwolenie i bez względu na porę dnia. Mogli brać tyle, na ile mieli ochotę.

Na kilka pierwszych Uczt Miłości nie przybyło zbyt wiele osób, ale bhaktowie byli tak entuzjastycznie nastawieni do prasadamowych uczt, że nie wykazywali najmniejszego rozczarowania z powodu braku gości. Gotowi byli zjeść wszystko sami.

Satsvarupa: Jedna z potraw nazywała się "bramińskie spaghetti". Był to makaron z mąki ryżowej smażony w ghee i nasączony wodą z cukrem. Była też halava, ryż puspanna ze smażonymi kulkami z sera, samosy, groch mung w połówkach smażony na kruche kuleczki i zmieszany z solą i przyprawami, purisy, gulabjameny. A wszystko to było rozkosznie soczyste – takiego słowa używał Hayagriva. "Tak – mawiał, wyrażając się w bardzo zabawny sposób – wszystko było niezwykle soczyste".

Jedzenie uczty było intensywnym przeżyciem. Cały tydzień mieliśmy pokonywać nasze zmysły, przestrzegać ścisłych zasad, kontrolować język. A uczta była rodzajem nagrody. Swamiji i Kryszna dawali nam smak pełnej duchowej ekstazy, pomimo tego, że nadal byliśmy nowicjuszami i nadal tkwiliśmy w materialnym świecie. Zasiadając do pełnego talerza zwykłem się modlić: "Proszę, pozwól mi pozostać w świadomości Kryszny, ponieważ jest ona tak wspaniała, a ja jestem tak upadły. Pozwól mi służyć Swamijiemu i pozwól, abym teraz cieszył się tą ucztą w transcendentalnym szczęściu". Następnie zaczynałem jeść, przechodząc od jednego wrażenia smakowego do następnego – od dobrego ryżu do ulubionych warzyw, chleba, a gulabjamena zostawiałem na koniec, myśląc: "Mogę dostać dokładkę, a jeśli będę chciał, to jeszcze następną". Spoglądaliśmy na wielkie garnki z ufnością, że jedzenia jest wystarczająco dużo, aby zaspokoić nasze pragnienia. Był to czas odnowienia oddania. Nie kryliśmy faktu, że jedzenie było dla nas przyjemnością zmysłową. Jedzenie było bardzo istotną rzeczą.

Frekwencja stopniowo zwiększała się. Uczty były darmowe i zasłynęły jako wyśmienite. Przychodzili przeważnie miejscowi hipisi, lecz od czasu do czasu pojawiał się jakiś eksperymentujący nowojorczyk z wyższych sfer czy nawet rodzice któregoś z bhaktów. Kiedy mała świątynia była przepełniona, goście siadali na podwórku. Zabierali do znajdującego się w podwórku ogrodu wypełnione prasadam papierowe talerze i siadali pod schodkami przeciwpożarowymi, przy stoliku czy gdziekolwiek. Po zjedzeniu swej porcji wracali do sklepiku po więcej. Bhaktowie stali przy garnkach, a goście przychodzili po dokładki. Inni lokatorzy nie byli zbyt szczęśliwi widząc podwórko zapełnione ucztującymi gośćmi, toteż bhaktowie próbowali zjednać ich sobie przynosząc im talerze z prasadam. Chociaż Swamiji nie schodził do świątyni, to zjadał porcję w swoim pokoju i z przyjemnością słuchał o sukcesie nowego programu.

Pewnego razu bhaktowie byli tak żarłoczni, że wydawało się, iż zjedzą to, co zostało przygotowane, zanim poczęstuje się wszystkich gości. Kirtanananda musiał upomnieć ich za tę samolubną postawę. Stopniowo zaczynali rozumieć, że niedzielne uczty nie są przeznaczone jedynie dla ich zabawy i przyjemności, lecz mają przyciągnąć ludzi do świadomości Kryszny.

************

Przed laty Bhaktivedanta Swami rozpoczął w Indiach wydawanie czasopisma Back to Godhead. Artykuły pisał już od roku 1930, jednak dopiero w 1944, w odpowiedzi na prośbę swego mistrza duchowego, by szerzył świadomość Kryszny w języku angielskim, zaczął samotnie wydawać Back to Godhead w Kalkucie. Z wielkim trudem zbierał na drukowanie 400 rupii miesięcznie, wykorzystując na ten cel dochody ze swojego przedsiębiorstwa farmaceutycznego. W pojedynkę pisał, redagował, publikował, finansował i rozprowadzał każdy numer. W tych wczesnych latach Back to Godhead było główną pracą literacką Bhaktivedanty Swamiego, a także jego misją nauczania. Wyobrażał sobie dystrybucję tego czasopisma na szeroką skalę i obmyślał plany szerzenia przekazu Pana Caitanyi na całym świecie. Sporządził listę najważniejszych krajów i oszacował liczbę egzemplarzy Back to Godhead, które chciał posyłać do każdego z nich. Starał się o dotacje na sfinansowanie tego projektu, lecz pomoc, jaką uzyskał, była znikomą. Następnie, w roku 1959, całą swą energię włożył w pisanie i publikowanie Śrimad-Bhagavatam. Teraz jednak pragnął wznowić publikowanie Back to Godhead i tym razem nie robiłby tego sam. Mógł przekazać tę odpowiedzialność swoim uczniom.

Jeden z uczniów Swamijiego, Gargamuni, dowiedział się, że miejscowy klub w Queens chce sprzedać małą maszynę drukarską A.B. Dick. Swamiji wykazał zainteresowanie i razem z Gargamunim i Kirtananandą wybrał się pożyczonym samochodem do Queens, aby obejrzeć tę maszynę. Była stara, lecz w dobrym stanie. Kierownik klubu chciał za nią 250 dolarów. Swamiji dokładnie obejrzał maszynę i porozmawiał z kierownikiem, mówiąc mu o swej duchowej misji. Ten wspomniał, że posiada również drugą maszynę drukarską i przyznał, że tak naprawdę żadna z nich nie jest mu potrzebna. Swamiji powiedział na to, że zapłaci 250 dolarów za obie; klub ich nie potrzebuje, a poza tym kierownik powinien im pomóc, ponieważ Swamiji musi drukować ważny przekaz duchowy dla dobra całej ludzkości. Kierownik wyraził zgodę. Swamiji kazał Gargamuniemu i Kirtananandzie załadować obie maszyny do samochodu i w ten sposób ISKCON wszedł w posiadanie własnych maszyn drukarskich.

Bhaktivedanta Swami zlecił redagowanie Back to Godhead Hayagrivie i Raya Ramie. Przez wiele lat uważał drukowanie Back to Godhead za swą osobistą służbę dla mistrza duchowego, lecz teraz pozwolił młodym, jak Hayagriva – wykładowca angielskiego na uczelni – i Raya Ramie – zawodowy pisarz – aby wzięli na siebie odpowiedzialność za czasopismo i potraktowali to jako swą służbę dla ich mistrza duchowego. W krótkim czasie Hayagriva i Raya Rama przygotowali pierwszy numer i byli gotowi do drukowania.

Był wolny wieczór – bez publicznego kirtanu czy wykładu – i Swamiji pracował w swoim pokoju nad tłumaczeniem Śrimad-Bhagavatam. Na dole od kilku godzin trwało drukowanie pierwszego numeru Back to Godhead. Raya Rama przygotował matryce do powielacza, a podczas drukowania stał zdenerwowany nad maszyną, sprawdzając jakość druku każdej strony, głaszcząc się po brodzie i mrucząc: "Hmm". Teraz przyszedł czas na złożenie i zszycie każdego egzemplarza. Matryce wystarczyły na sto egzemplarzy i teraz sto odbitek każdej z dwudziestu ośmiu stron plus przednia i tylna okładka leżały rzędem na dwóch niepoliturowanych ławach, które Rafael zrobił tego lata. Paru bhaktów systemem taśmowym układało i zszywało egzemplarze czasopisma, chodząc wzdłuż stosów stron, biorąc po jednej kartce z każdej kupki, dopóki nie doszli do końca ławy Następnie oddawali zebrany stos stron Gargamuniemu, który stał odgarniając długie włosy z oczu i zszywał każde czasopismo zszywaczem, który Brahmananda przyniósł ze swego biura w Ministerstwie Oświaty. Nawet Hayagriva, który na ogół nie był chętny do zwykłych posług, chodził teraz wzdłuż linii produkcyjnej i układał strony.

Nagle rozwarły się boczne drzwi i ku swemu zdumieniu ujrzeli, że Swamiji zagląda do świątyni i patrzy w ich kierunku. Swamiji otworzył drzwi na oścież i wszedł do pokoju. Nigdy wcześniej w wolny wieczór nie schodził na dół. Poczuli nieoczekiwany przypływ emocji i miłości do niego i upadli na kolana, skłaniając głowy do podłogi. "Nie, nie" – powiedział, podnosząc rękę do góry, aby ich powstrzymać, gdy jedni nadal składali pokłon, a inni już się podnosili. "Nie przerywajcie pracy". Kiedy podnieśli się i zobaczyli, że stoi wśród nich, nie byli pewni, co mają robić. Bez wątpienia zszedł na dół po to, aby zobaczyć, jak produkują Back to Godhead, więc pracowali dalej, cicho i wydajnie. Prabhupad przeszedł wzdłuż rzędów stron, z wdziękiem wysuwając dłoń spod cadaru, aby dotknąć stosu stron, a następnie gotowego czasopisma. "Drukarnia ISKCON-u" – powiedział.

Okładkę zaprojektował Jagannatha. Wykorzystał do tego rysunek Radhy i Kryszny wykonany ołówkiem i tuszem, podobny do jego obrazu, który wisiał w świątyni. Był to prosty rysunek we wzorze z koncentrycznych kół. Pierwsza strona rozpoczynała się tym samym mottem, którego Prabhupad używał przez wiele lat w swym Back to Godhead: "Bóg jest światłem, niewiedza zaś ciemnością. Tam gdzie jest Bóg, nie ma niewiedzy".

Pierwszą i główną instrukcją Śrila Prabhupada dla redaktorów było to, że powinni wydawać magazyn regularnie – co miesiąc. Nawet jeśli nie wiedzieli, jak sprzedawać gotowe egzemplarze czy nawet gdy zdołali przygotować tylko dwie strony, musieli utrzymać ten standard.

Przywołał Hayagrivę do swego pokoju i podarował mu trzytomowy komplet Śrimad-Bhagavatam. Na pierwszej stronie każdego tomu napisał: "Dla Śriman Hayagrivy dasa Brahmacari z mymi błogosławieństwami, A.C. Bhaktivedanta Swami". Hayagriva był wdzięczny i wspomniał, że nie stać go na kupienie Bhagavatam. "Nic nie szkodzi" – powiedział Prabhupad. "Pracuj teraz nad Back to Godhead. Pracuj szczerze i uczyń je tak popularnym jak Time".

Prabhupad chciał, aby wszyscy jego uczniowie brali w tym udział. "Nie bądźcie ospali" – powiedział. "Napiszcie coś". Chciał przekazać Back to Godhead swoim uczniom, by na jego łamach nauczali. Tego samego wieczoru Brahmananda i Gargamuni wzięli pierwszy numer i na rowerach udali się do wszystkich sklepów z narkotykami na Lower East Side. Przejechali całą Lower East Side aż do Czternastej Ulicy, a na zachód aż do West Village, dopóki nie rozprowadzili wszystkich stu numerów. W ten sposób rozwijało się nauczanie. Teraz wszyscy uczniowie Swamijiego mogli brać udział w przepisywaniu na maszynie, redagowaniu, pisaniu, składaniu, sprzedawaniu. Oczywiście, było to jego nauczanie, ale nie był już dłużej sam.

************

Niedługo po ślubie Mukunda i Janaki wyjechali na Zachodnie Wybrzeże. Mukunda powiedział Swamijiemu, że stamtąd chce udać się do Indii, aby studiować muzykę indyjską, ale po spędzeniu kilku tygodni w południowym Oregonie wylądował w San Francisco. Teraz miał lepszy pomysł. Chciał wynająć jakieś miejsce i zaprosić Swamijiego, aby przybył i rozpoczął ruch Hare Kryszna w okręgu Haight-Ashbury, tak jak to zrobił na Lower East Side. Stwierdził, że są tam dobre perspektywy dla rozwoju świadomości Kryszny.

Czasami, podczas wieczornych spotkań w swoim pokoju, Swamiji pytał, czy Mukunda jest już gotowy. Od miesięcy podróż Swamijiego na Zachodnie Wybrzeże była brana pod uwagę jako jedna z licznych możliwości. W pierwszym tygodniu stycznia 1967 roku przyszedł od Mukundy list. Okazało się, że wynajął sklepik w sercu Haight-Ashbury, na Frederick Street. "Teraz przemieniamy go w świątynię"- napisał. Swamiji oznajmił: "Wyruszam natychmiast".

Mukunda mówił o "Gathering of the Tribes" [Zgromadzeniu Plemion] w Haight-Ashbury w San Francisco. Tysiące hipisów migrowały z całego kraju w te właśnie okolice, gdzie Mukunda wynajął sklepik. Był to renesans młodzieży o wiele większy niż ten, który miał miejsce w Nowym Jorku. Zamierzając zdobyć fundusze na nową świątynię, Mukunda planował "Mantra Rock Dance", na którym przewidziany był występ słynnych grup muzycznych. A główną atrakcją miał być Swami Bhaktivedanta i intonowanie Hare Kryszna!

Chociaż do listu Mukunda dołączył bilet na samolot, niektórzy z uczniów Swamijiego nie chcieli pogodzić się z myślą, że Swamiji z niego skorzysta. Ci, którzy wiedzieli, że nie mogą opuścić Nowego Jorku, zaczęli krytykować pomysł wyprawy Swamijiego do San Francisco. Nie sądzili, aby ludzie na Zachodnim Wybrzeżu byli w stanie właściwie zaopiekować się Swamijim. Swamiji występujący z muzykami rockowymi? Wyglądało na to, że ci z San Francisco nie mają dla niego właściwego szacunku. A poza tym nie było tam odpowiedniej świątyni. Nie było drukarni i czasopisma Back to Godhead. Dlaczego Swamiji miałby opuścić Nowy Jork, aby w Kalifornii uczestniczyć w jakiejś imprezie z dziwakami? Jak może zostawiać ich samych w Nowym Jorku? Jak mogli bez niego kontynuować życie duchowe?

Jeden czy dwóch przeciwników tego pomysłu nieśmiało, okrężną drogą, wyraziło Swamijiemu niektóre ze swych uczuć, jakby chcąc skarcić go za myśl opuszczenia ich i czyniąc nawet aluzje, że jeśli wyjedzie, to ani w San Francisco, ani w Nowym Jorku nie wydarzy się nic dobrego. Jednak przekonali się, że jest pełen ufności i determinacji. Nie należał do Nowego Jorku; należał do Kryszny. Musiał jechać tam, gdzie Kryszna chciał, by nauczał. Był całkowicie wolny od przywiązań, chętny, by podróżować i szerzyć intonowanie Hare Kryszna.

Brahmananda: Byliśmy zaszokowani, że zamierza wyjechać. Nigdy nie sądziłem, że świadomość Kryszny wyjdzie poza Lower East Side, nie mówiąc juz o Nowym Jorku. Myślałem, że na tym koniec i że zostanie tutaj wiecznie.

Pod koniec drugiego tygodnia stycznia ostatecznie zarezerwowano miejsce w samolocie i bhaktowie zaczęli pakować manuskrypty Swamijiego do walizki. Ranacora, nowy bhakta zwerbowany w parku na Tompkins Square, zebrał wystarczającą sumę pieniędzy na bilet lotniczy i bhaktowie postanowili, że powinien towarzyszyć Swamijiemu jako jego osobisty asystent. Swamiji wyjaśnił, że wyjeżdża tylko na kilka tygodni i pragnie, aby podczas jego nieobecności kontynuowano wszystkie programy.

Bhaktivedanta Swami czekał w swoim pokoju, podczas gdy chłopcy starali się o samochód, który miał zabrać go na lotnisko. Dzień był ponury i chłodny, w kaloryferach świszczała para. Zabierał ze sobą tylko walizkę – głównie ubrania i parę książek. Zajrzał do szafki, aby sprawdzić, czy jego manuskrypty są uporządkowane. Rzeczami w jego mieszkaniu miał zaopiekować się Kirtanananda. Usiadł przy biurku, za którym przez ponad sześć miesięcy siadał tak wiele razy, całymi godzinami pisząc na maszynie, przygotowując swą Bhagavad-gitę i Śrimad-Bhagavatam, rozmawiając z tak wieloma gośćmi i ze swymi uczniami. Dzisiaj jednak nie rozmawiał z przyjaciółmi ani też nie pisał na maszynie, tylko samotnie spędzał kilka ostatnich minut przed odjazdem.

Była to druga zima, którą spędził w Nowym Jorku. Zapoczątkował ruch świadomości Kryszny. Przyłączyło się kilkunastu szczerych chłopców i kilka dziewcząt. Byli już dobrze znani na Lower East Side. Pojawiło się też wiele recenzji w gazetach. A był to zaledwie początek.

W tym właśnie celu opuścił Vrindavanę. Na początku nie był pewien, czy pozostanie w Ameryce dłużej niż dwa miesiące. W Butler zaprezentował swoje książki. Ale później, w Nowym Jorku, zobaczył, w jaki sposób dr Mishra rozwinął swoje Towarzystwo i że mayavadi mają do dyspozycji ogromny budynek. Brali od ludzi pieniądze, a nie przekazywali nawet prawdziwego posłania Gity. Lecz Amerykanie poszukiwali...

Te miesiące spędzone w Ameryce nie były łatwe. Jego bracia duchowi nie byli skorzy do pomocy, chociaż tutaj było to, czego pragnął ich Guru Maharaja (Śrila Bhaktisiddhanta Sarasvati Thakura) oraz Pan Caitanya. Ponieważ pragnie tego Pan Caitanya, pojawi się Jego błogosławieństwo i wszystko stanie się rzeczywistością.

26 numer przy Drugiej Alei był dobrym miejscem. Tutaj zaczął. Chłopcy będą kontynuowali. Niektórzy z nich oddawali swoje pensje. To był początek.

Bhaktivedanta Swami spojrzał na zegarek. Założył swój zimowy tweedowy płaszcz oraz czapkę i buty, prawą rękę wsunął do woreczka na japas i dalej mantrował. Opuścił mieszkanie, zszedł po schodach, przeszedł przez podwórko, które teraz było zamarznięte i martwe, z drzewami zupełnie pozbawionymi liści. Tak oto zostawił sklepik za sobą.

Odjechał, mimo że w tym czasie Brahmananda, Rupanuga i Satsvarupa byli w swoich biurach. Nikt go nie żegnał.