Rozdział 1
Samotna walka
Kalkuta 13 sierpnia 1965 roku
Jaladuta jest statkiem handlowym należącym do Scindia Steam Navigation Company,
ale na jej pokładzie znajduje się kabina pasażerska. Podczas rejsu
z Kalkuty do Nowego Jorku w sierpniu i wrześniu 1965 roku kabinę
tę zajmował "Śri Abhay Charanaravinda Bhaktivedanta Swami", mający
wówczas sześćdziesiąt dziewięć lat, zabrany na pokład jako "pasażer
z darmowym biletem i wyżywieniem".
Jaladuta, dowodzona przez kapitana Aruna Pandię, którego żona również
znajdowała się na pokładzie, opuściła port w piątek 13 sierpnia o godzinie
dziewiątej rano. Bhaktivedanta Swami zanotował w swym dzienniku:
"Kabina jest całkiem wygodna. Dziękuję Panu Krysznie, że oświecił Sumati
Morarji, by poczyniła wszystkie te przygotowania. Czuję się tutaj zupełnie
dobrze". Ale 14 sierpnia napisał: "Zatoka Bengalska. Choroba morska,
zawroty głowy, wymioty. Ulewne deszcze. Nasilenie choroby".
19 sierpnia, kiedy statek przybył do Kolombo na Cejlonie (obecnie Śri Lanka),
Bhaktivedanta Swami poczuł się lepiej. Kapitan zabrał go na brzeg
i wspólnie odbyli wycieczkę samochodową po Kolombo. Po postoju
w Kolombo statek wziął kurs na Koczin, na zachodnim wybrzeżu Indii.
Janmastami, dzień pojawienia się Pana Kryszny, przypadało tego roku 20
sierpnia. Bhaktivedanta Swami skorzystał z okazji, aby w tym dniu
mówić załodze o filozofii Pana Kryszny i rozdawać ugotowane przez
siebie prasadam. 21 sierpnia był dniem jego siedemdziesiątych urodzin – cicho
obchodzonych na morzu. Tego samego dnia statek przybył do Koczinu i na
pokład załadowano dostarczone z Bombaju walizy z tomami
Śrimad-Bhagavatam.
23 sierpnia Jaladuta wypłynęła na Morze Czerwone, na którym Bhaktivedanta Swami
przeżył bardzo ciężkie chwile. W swym dzienniku zanotował: "Deszcz,
choroba morska, zawroty i bóle głowy, brak apetytu, wymioty".
W ciągu dwóch dni przeszedł dwa ataki serca. Cierpliwie znosił wszystkie
trudy rozmyślając nad celem swej misji, ale po dwóch ciężkich atakach pomyślał,
że jeśli nadejdzie jeszcze jeden, z pewnością go nie przeżyje.
Następnej nocy miał sen: Pan Kryszna, przybierając różne formy, wiosłował
łodzią i powiedział mu, że powinien bez lęku iść przed siebie.
Bhaktivedanta Swami poczuł, że Pan Kryszna roztacza nad nim opiekę. Bolesne
ataki już się nie powtórzyły.
1 września Jaladuta wpłynęła do Kanału Sueskiego, a 2 września zacumowała
w Port Saidzie. Bhaktivedanta Swami razem z kapitanem zwiedził miasto
i stwierdził, że mu się podoba. Do 6 września wrócił nieco do zdrowia
i po raz pierwszy zaczął jeść regularne posiłki, na które składały się
własnoręcznie robione kichari i purisy. W swym dzienniku zapisał, że
stopniowo wracają mu siły.
Piątek, 10 września
Dzisiaj statek płynie bardzo spokojnie. Czuję się lepiej, ale przeżywam rozłąkę
z Vrindabaną i moimi Panami: Śri Govindą, Gopinathem, Radha Damodarą.
Jedyną pociechę stanowi dla mnie Śri Chaitanya Charitamrita, z której
czerpię nektar lila [rozrywek] Pana Chaitanyi. Opuściłem Bharatabhumi [Indie],
aby wypełnić polecenie Śri Bhaktisiddhanty Sarasvatiego, które jest zgodne
z poleceniem Pana Chaitanyi. Nie mam żadnych kwalifikacji, ale podjąłem
ryzyko tylko po to, aby wykonać polecenie dane mi przez Jego Boską Miłość. Tak
daleko od Vrindabany polegam całkowicie na Ich miłosierdziu.
Podróż Jaladuty przez ocean w 1965 roku była spokojna. Kapitan Pandu
stwierdził, że nigdy w całej swojej karierze nie widział tak spokojnego
rejsu przez Atlantyk. Bhaktivedanta Swami odparł na to, że ta cisza była
wynikiem łaski Kryszny. Pani Pandia poprosiła Bhaktivedantę Swamiego, aby
popłynął z nimi z powrotem, to wtedy znowu będą mieli spokojną
podróż. Bhaktivedanta Swami zapisał w dzienniku: "Gdyby Atlantyk
ukazał swe prawdziwe oblicze, prawdopodobnie już bym nie żył. Ale Pan Kryszna
roztoczył opiekę nad statkiem".
17 września 1965 roku,
po trzydziestu pięciu dniach podróży od momentu wypłynięcia z Kalkuty,
o godzinie piątej trzydzieści rano statek przybił do Commonwealth Pier
w Bostonie. Miał się tu zatrzymać na krótki postój przed wypłynięciem do
Nowego Jorku.
W Bostonie Bhaktivedanta Swami musiał przejść przez amerykańską kontrolę imigracyjno-celną.
Jego wiza zezwalała na dwumiesięczny pobyt i urzędnik przybił pieczątkę
z przypuszczalną datą wyjazdu. Kapitan Pandia miał zamiar zrobić
w Bostonie zakupy i zaprosił Bhaktivedantę Swamiego na spacer po
mieście. Po przejściu przez kładkę znaleźli się w ruchliwej dzielnicy
handlowej ze starymi kościołami, domami towarowymi, biurami, barami,
księgarniami z tandetną literaturą, nocnymi klubami i restauracjami.
Bhaktivedanta Swami przyjrzał się pobieżnie miastu, ale najbardziej istotną
rzeczą w czasie tego krótkiego postoju w Bostonie – pomijając to, że
postawił już swą stopę na amerykańskiej ziemi – było to, że na Commonwealth
Pier napisał bengalski wiersz zatytułowany "Markine Bhagavata-dharma"
("Nauczając świadomości Kryszny w Ameryce"). Niektóre ze strof
napisanego w tym dniu na statku wiersza brzmiały następująco:
Mój drogi Panie Kryszno, jesteś bardzo łaskawy dla tak bezużytecznej duszy jak
ja, ale nie wiem, dlaczego mnie tutaj przywiodłeś. Teraz możesz zrobić ze mną,
co tylko zechcesz.
Sądzę jednak, że masz w tym jakiś cel, w przeciwnym razie po co
przywiódłbyś mnie w to okropne miejsce?
Tutaj większość ludzi znajduje się pod wpływem materialnych cech pasji
i ignorancji. Pochłonięci materialnym życiem sądzą, że są bardzo
szczęśliwi i zadowoleni, dlatego nie przyciąga ich transcendentalne
posłannictwo Vasudevy [Kryszny]. Nie wiem, jak będą w stanie je zrozumieć.
Wiem natomiast, że dzięki Twojej bezprzyczynowej łasce wszystko staje się
możliwe, ponieważ jesteś największym mistykiem.
Jakim sposobem zrozumieją transcendentalne smaki służby oddania? O Panie,
proszę jedynie o łaskę, która pozwoli mi przekonać ich o ważności
Twego posłannictwa.
Z Twojej woli wszystkie żywe istoty poddane są działaniu energii iluzorycznej,
a zatem jeśli zechcesz, dzięki Twemu pragnieniu zostaną również wyzwolone
spod jej wpływu.
Moim pragnieniem jest, abyś je wyzwolił. Wiem, że Ty Panie, możesz obdarzyć je
wyzwoleniem. Dlatego też, jeśli Ty także pragniesz ich wyzwolenia, będą
w stanie zrozumieć istotę Twego przekazu...
Jak sprawić, aby dotarło do nich posłannictwo świadomości Kryszny? Nie mam
kwalifikacji, jestem bardzo nieszczęśliwy i najbardziej upadły Dlatego też
szukam Twego błogosławieństwa, które pozwoli mi ich przekonać, sam bowiem nie
jestem w stanie tego uczynić.
O Panie, tak czy inaczej, przywiodłeś mnie tutaj po to, abym mówił
o Tobie. Teraz, o Panie, od Ciebie zależy, czy odniosę sukces, czy
też poniosę porażkę.
O mistrzu duchowy wszystkich światów! Mogę jedynie powtórzyć Twoje
posłannictwo. Jeśli więc zechcesz, możesz sprawić, że będę w stanie
przekazać im Twą misję w sposób, który będzie dla nich zrozumiały.
Jedynie dzięki Twojej bezprzyczynowej łasce moje słowa staną się czyste. Jestem
przekonany że gdy ta transcendentalna wieść wniknie do ich serc,
z pewnością ich zadowoli i tym sposobem uwolnią się od wszelkich
niedoli życia.
O Panie, jestem niczym marionetka w Twoich rękach. A zatem, skoro
przywiodłeś mnie tutaj po to, bym tańczył, to spraw, proszę, abym tańczył.
O Panie, spraw abym tańczył, spraw abym tańczył tak, jak chcesz.
Nie mam oddania ani żadnej wiedzy, ale mam mocną wiarę w święte imię
Kryszny. Nadano mi tytuł Bhaktivedanta, a teraz Ty, jeśli zechcesz, możesz
sprawić, by nabrał on prawdziwego znaczenia.
Podpisano – najbardziej nieszczęśliwy nic nie znaczący żebrak
A.C. Bhaktivedanta Swami,
Na pokładzie statku Jaladuta, Commonwealth Pier, Boston, Massachusetts, USA
dnia 18 września 1965 roku
19 września Jaladuta wpłynęła do nowojorskiego portu i została
przycumowana do nabrzeża brooklińskiego, przy Siedemnastej Ulicy Bhaktivedanta
Swami ujrzał rysujący się na tle nieba napawający lękiem kontur Manhattanu,
a także Empire State Building oraz, jak miliony turystów i emigrantów
w przeszłości, Statuę Wolności.
Bhaktivedanta Swami wyglądał jak typowy mieszkaniec Vrindavany Ubrany był
w proste, bawełniane dhoti. Ramiona miał owinięte starym cadarem. Nosił
białe, gumowe pantofle, jakich powszechnie używają sadhu w Indiach. Na
szyi miał koraliki kanthi-mala, a w woreczku trzymał japa-mala (korale
medytacyjne). Jego skóra miała odcień złocisty, głowa była ogolona. Jedynie
z tyłu pozostawiony był kosmyk włosów zwany śikhą. Czoło jego ozdobione
było białymi znakami tilaka. Czy ktoś w Nowym Jorku widział lub śnił
o kimś wyglądającym tak jak ten vaisnava? Prawdopodobnie był pierwszym
sannyasinem vaisnavą, który się tutaj pojawił i którego wygląd zewnętrzny
był tak bezkompromisowy. Oczywiście, nowojorczycy są mistrzami
w niezwracaniu uwagi na jakiegokolwiek nowego, dziwnego przybysza.
Bhaktivedanta Swami zdany był tylko na siebie. Gdzieś w Pensylwanii miał
poręczyciela, pana Agarwala. Na pewno ktoś tutaj będzie, aby go powitać.
Chociaż po opuszczeniu statku nie bardzo wiedział, co dalej robić – "Nie
wiedziałem, czy pójść w lewo czy w prawo" – przeszedł przez
formalności w urzędzie portowym, po czym został powitany przez
przedstawiciela biura podróży reprezentującego Agarwalów z Butler
w Pensylwanii.
Miał przy sobie czterdzieści rupii gotówką, które sam nazywał "kilkoma
godzinami w Nowym Jorku", oraz dodatkowych dwadzieścia dolarów, które
uzyskał sprzedając kapitanowi Pandii trzy tomy Śrimad-Bhagavatam. Trzymając
w ręku torbę podróżną i parasol, w towarzystwie przedstawiciela
biura podróży udał się w kierunku pętli autobusowej przy urzędzie
portowym, aby stamtąd wyruszyć w podróż do Butler.
Bhaktivedanta Swami przybył do domu Agarwalów w Butler w stanie
Pensylwania o czwartej nad ranem i Gopal zaproponował mu nocleg na
tapczanie. Ich miejski domek składał się z małej bawialni, pokoju jadalnego,
kuchni, dwóch pokoi sypialnych na górze i łazienki. Mieszkali tam wraz
z dwojgiem dzieci. Gopal Agarwal i jego amerykańska żona Sally
mieszkali w Butler od kilku lat i cieszyli się szacunkiem otoczenia.
Ponieważ ich mieszkanie było zbyt małe, uznali, że lepiej będzie, jeśli Swami
wynajmie pokój w Ymce i będzie odwiedzał ich w ciągu dnia.
Oczywiście, prawdziwym problemem był nie metraż, lecz on sam. Czy będzie
pasował do atmosfery Butler?
Sally: Do kręgu towarzyskiego, w którym się obracaliśmy, należeli
intelektualiści i byli oni zafascynowani jego osobą. Jednakże zupełnie nie
wiedzieli, o co go pytać. Nie mieli dostatecznej wiedzy. Któż spodziewałby
się spotkać swamiego w czyjejś bawialni w Butler w Pensylwanii?
Było to rzeczywiście niezwykłe. W samym sercu amerykańskiej klasy
średniej. Moi rodzice przyjechali naprawdę z daleka, aby go zobaczyć.
Znaliśmy wielu ludzi z Pittsburgha i oni także przyjechali. Mieć go
tutaj było czymś rzeczywiście nadzwyczajnym. Jednakże zainteresowanie jego
osobą wypływało jedynie z czystej ciekawości.
Miał ze sobą maszynę do pisania, która była jedną z niewielu rzeczy, jakie
posiadał, oraz parasol. To, że zawsze nosił ze sobą parasol, bylo jedną
z tych rzeczy, które wzbudzały sensację. Było wówczas trochę chłodno, a on
miał zupełnie ogoloną głowę, dlatego zawsze nakładał tę przypominającą czepek
kąpielowy czapkę, którą ktoś dla niego zrobił. Była to swego rodzaju sensacja,
a on był tak kapitalny, że kiedy zobaczył kogoś, to przy ponownym
spotkaniu wiedział już, kto to jest – zapamiętywał. Był znakomity. Albo też
jeśli spotkał kogoś w naszym mieszkaniu, a potem zobaczył go
w samochodzie, to machał do niego ręką i wołal go po imieniu. Był
wspaniały. Wszyscy go lubili i byli zdumieni jego wielką inteligencją. To,
że pamiętał imię każdego, chwytało ich za serca. A jego poczucie humoru!
Wyglądał na człowieka bardzo poważnego, ale miał duże poczucie humoru. Chociaż
patrzył groźnie, był czarujący.
Był najmniej krępującym gościem, z jakim kiedykolwiek miałam do czynienia.
Jeśli nie moglam mu poświęcić czasu, mantrował, a ja wiedziałam, że jest
całkowicie szczęśliwy. Kiedy nie miałam czasu z nim rozmawiać, mantrował.
Był tak niekrępującą osobą. Wiedziałam, że nigdy się nie nudzi, dlatego nigdy
nie odczuwałam nacisku czy presji z jego strony. Był tak prostolinijny, że
nawet wtedy, gdy musiałam zająć się dziećmi, był szczęśliwy po prostu
mantrując. To było wspaniałe. Kiedy miałam coś do zrobienia, on był zwyczajnie
szczęśliwy mantrując. Był bardzo dobrym gościem. Kiedy przychodzili znajomi,
zawsze palili papierosy, lecz on mówił: "Nie zwracajcie na to uwagi, nie
przeszkadzajcie sobie". Tak właśnie mówił: "Nie przeszkadzajcie
sobie" – bo wiedział, że jesteśmy inni. Nie paliłam przy nim. Wiedziałam,
że nie powinnam tego robić przy ojcu Gopala, a jego traktowałam
w pewnym sensie tak samo. Nikomu nie sprawiał żadnych kłopotów.
22 września w lokalnej gazecie Butler Eagle ukazał się osobliwy artykuł:
"Wyznawca hinduistycznego kultu płynną angielszczyzną wyjaśnia powody
swego przybycia na Zachód". Do domu Agarwalów przybył fotoreporter, który
sfotografował Bhaktivedantę Swamiego stojącego w bawialni
i trzymającego w ręce otwarty tom Śrimad-Bhagavatam. Pod zdjęciem
widniał podpis – "Ambasador bhakti-yogi".
Artykuł zaczynał się tak:
Wczoraj w Butler z samochodu osobowego wysiadł mężczyzna
o jasnobrązowej karnacji i udał się na spotkanie do Ymki. Ubrany był
w wyblakłe pomarańczowe szaty a na nogach miał białe, kąpielowe
pantofle. To A.C. Bhaktivedanta Swami, indyjski wysłannik do ludzi Zachodu.
W artykule tym Śrimad-Bhagavatam zostało przedstawione jako "literatura
biblijna", a Bhaktivedanta Swami jako "uczony pedagog".
Dalej zaś było napisane:
"Moją misją jest przywrócenie ludziom ich zapomnianej świadomości
Boga" – mówi Swamiji. "Bóg jest ojcem wszystkich żywych istot
w tysiącach różnych form" – objaśnia. "Życie ludzkie stanowi
etap doskonałości na drodze ewolucji". Uważa, że "jeżeli
zaprzepaścimy tę szansę, to znowu będziemy musieli przejść przez proces ewolucji".
Bhaktivedanta żyje na sposób mnicha i nie pozwala żadnej kobiecie dotknąć
swego jedzenia. Zarówno w czasie sześciotygodniowej podróży przez ocean,
jak również w mieszkaniu Agarwalów w Butler sam przygotowywał dla
siebie posiłki w mosiężnym naczyniu z trzema oddzielnymi poziomami do
jednoczesnego przygotowywania ryżu, warzyw i "chleba". Jest
ścisłym wegetarianinem i wolno mu pić tylko mleko, "cudowny pokarm –
jak zauważa – dla dzieci i starców". [...] Mówi, że gdyby Amerykanie
poświęcili więcej czasu na życie duchowe, byliby dużo szczęśliwsi.
Sally: Do gotowania używał tylko jednego palnika. W spodnim garnku gotował
się dal, a na powstałej parze inne warzywa. Tak więc przez niemal cały
tydzień gotował ten wspaniały, ogromny lunch, który był gotowy około jedenastej
trzydzieści. O dwunastej przychodził na posiłek Gopal i zwykle
przygotowywałam mu kanapki, które on zjadał, po czym wracał do pracy. Niebawem
zdałam sobie jednak sprawę z tego, że smakuje nam jedzenie gotowane przez
Swamiego. Tak więc zaczął gotować z myślą o nas wszystkich. Och, to
było bardzo smaczne.
Mieliśmy świetną zabawę opowiadając Swamiemu, co wiedzieliśmy o Ameryce.
Nigdy dotąd nie widział takich rzeczy. Było naprawdę zabawne pójść z nim
do Supersamu. Z przyjemnością otwierał paczki z okrą i mrożoną
fasolką, których nie musiał czyścić i obierać przed użyciem. Każdego dnia
otwierał lodówkę i wyjmował z niej to, co mu było potrzebne. Był przy
tym bardzo pocieszny. Kiedy odkurzałam, siedział na tapczanie i przyglądał
się z zaciekawieniem, a potem długo rozmawialiśmy na temat
odkurzacza. Był bardzo interesującą osobą.
Tak więc każdego dnia mieliśmy wielką ucztę i wszystko było zabawą. To
naprawdę było wspaniałe. Pomagałam mu kroić warzywa, które później przyprawiał,
i śmialiśmy się przy tym. Był to najmilszy człowiek, jakiego znałam. Nawet
po tak krótkiej znajomości czułam się przy nim jak córka. Był mi naprawdę
bliski, niczym teść. Wszystko go cieszyło. Lubiłam go. Uważam, że był to wielki
człowiek.
Kiedy Swami przybył do nas, nasz synek Brij miał
sześć czy siedem miesięcy. Hindusi bardzo lubią chłopców, tak więc Swami
polubił Brija. Był przy tym, kiedy Brij podjął pierwszą próbę utrzymania się na
własnych nóżkach, i próba się powiodła. Swamiji wstał i klasnął
w dłonie. Był to bardzo podniosły moment. Innym razem nasze dziecko wbiło
ząbki w pantofle Swamiego, a ja pomyślałam sobie wówczas: "Och,
te buty przeszły całe Indie, a mój malec je gryzie". Pomyśl tylko,
jak mogła czuć się matka.
Niemal każdego wieczora zwykł siadać na podwórku naszego sąsiada. Czasami
przysiadaliśmy się do niego albo zostawaliśmy w bawialni. Pewnego razu
miało miejsce pewne zdarzenie z udziałem naszej trzyletniej córki Pameli.
Zwykle w niedzielę zawoziłam ją do szkółki niedzielnej, by uczyła się
o Jezusie. I kiedy zobaczyła Swamijiego w jego szatach,
z tym wszystkim, nazwała go Swami Jezus. Kiedy do wszystkich dotarło, że
nazwała Swamiego Jezusem, Swami roześmiał się i odparł na to – "I
małe dziecię ich poprowadzi". To było takie zabawne.
Bhaktivedanta Swami przemawiał w tej społeczności do różnych grup, między
innymi do zgromadzonych w klubie Lions. Wygłosił także wykład w Ymce
i w seminarium St. Fidelis w Herman w Pensylwanii. Ponadto
regularnie nauczał gości w domu Agarwalów. Przekonał się, że perspektywy
nauczania w Ameryce są bardzo dobre, ale czuł, że będzie mu potrzebne
wsparcie z Indii.
W każdym razie teraz, po miesięcznym pobycie w Butler, miał przed sobą
jeszcze miesiąc w Ameryce. Postanowił pojechać do Nowego Jorku
i spróbować nauczać tam, zanim czas jego pobytu w Ameryce dobiegnie
końca. Ale najpierw chciał odwiedzić Filadelfię, gdzie czekało go umówione
spotkanie z wykładowcą sanskrytu, dr. Normanem Brownem z Uniwersytetu
Pensylwania.
Jako sannyasin Bhaktivedanta Swami przyzwyczajony był do ciągłej zmiany
miejsca. Będąc wędrownym misjonarzem, nie ubolewał nad porzuceniem spokojnego
życia w Ymce w Butler. Nie był też przywiązany do domowych pieleszy,
w których mógł gotować i gawędzić z Sally Agarwal
o odkurzaczach, mrożonkach i amerykańskich obyczajach.
Pobyt w Butler dał mu wiele. Doświadczył życia w Ameryce,
a ponadto przekonał się, że stan jego zdrowia jest dobry, a posłanie
komunikatywne. Rad był, że w Ameryce mógł dostać wszystkie składniki
niezbędne do diety wegetariańskiej i że ludzie rozumieją jego angielski.
Doszedł także do wniosku, że sporadyczne, jednorazowe wykłady tu czy tam mają
ograniczoną wartość i że jakkolwiek musi liczyć się z opozycją ze
strony panujących religii, to indywidualnie ludzie są ogromnie zainteresowani
tym, o czym mówi.
18 października opuścił Butler i przez Filadelfię udał się do Nowego
Jorku.
Sally: Po tym miesiącu naprawdę pokochałam Swamiego. W pewnym sensie
czułam się jak jego opiekunka, a on chciał udać się do Filadelfii. Nie
mogłam sobie wyobrazić – oczym mu powiedziałam – że pojedzie na dwa dni do
Filadelfii. Miał zamiar wygłosić tam wykład, a następnie udać się do
Nowego Jorku. A przecież w Nowym Jorku nikogo nie znał. Jeśli nic nie
wyszłoby z Filadelfii, to prosto stamtąd zamierzał udać się do Nowego
Jorku, a tam nie miał nikogo. Nie mogłam sobie tego wszystkiego wyobrazić.
To mnie przerażało.
Pamiętam noc, kiedy wyjeżdżał. Było to około drugiej nad ranem. Pamiętam, jak
siedziałam tam do ostatniej chwili, aż Gopal odwiózł go na dworzec autobusowy
w Pittsburghu. Gopal dał mu garść drobnych monet, a ja uczyłam go,
w jaki sposób wkładać je do otworu w automacie, żeby wziąć prysznic
na dworcu autobusowym, ponieważ zgodnie z obyczajem miał kąpać się kilka
razy dziennie. Gopal wytłumaczył mu, jak to robić i opowiedział
o automatach w Nowym Jorku. Powiedział, co może jeść, a czego
nie powinien, i wręczył mu drobne monety w portmonetce. To było
wszystko, z czym od nas odszedł.
W Nowym Jorku Bhaktivedanta Swami nie znał nikogo, ale miał ze sobą adres
kontaktowy doktora Ramamurtiego Mishry, do którego napisał z Butler,
załączając list polecający od przyjaciela z Bombaju.
Zadzwonił również do niego i dr Mishra zaprosił go do siebie, do Nowego
Jorku, w odwiedziny.
Na miejski dworzec autobusowy w Nowym Jorku, na który przybył
z Filadelfii, wyszedł po niego student dr. Mishry, który zaprowadził go
wprost na odbywający się w mieście festiwal hinduski. Tam właśnie
Bhaktivedanta Swami poznał dr. Mishrę, Ravi Shankara oraz jego brata Udai
Shankara – tancerza. Następnie w towarzystwie dr. Mishry udał się do jego
mieszkania przy Riverside Drive 33, nad rzeką Hudson. Znajdowało się ono na
trzynastym piętrze i miało duże okna z widokiem na rzekę. Dr Mishra
udostępnił tam Bhaktivedancie Swamiemu oddzielny pokój. Ramamurti Mishra był
człowiekiem pełnym wyrazu, typem pozera o bystrym spojrzeniu, żywo
gestykulującym i raz po raz używającym słów typu "uroczy"
i "piękny". Przedstawiając zręcznie wygładzone wyobrażenie tego,
jaki powinien być guru, prezentował sobą to, co niektórzy nowojorczycy
określiliby jako "swami z wyższych sfer". Chociaż był
sannyasinem, nie nosił tradycyjnego szafranowego dhoti ani kurty, tylko bluzy
typu Nehru i białe marynarskie spodnie. Bhaktivedanta Swami miał karnację
złocistą, natomiast on miał ciemną oraz gęste, czarne włosy Mając czterdzieści
cztery lata był wystarczająco młody, aby uchodzić za syna swego gościa. Gdy
Bhaktivedanta Swami pojawił się w jego życiu, dr Mishra był chory.
Przybycie tego gościa z Indii wydawało się być najlepszym lekarstwem na
jego dolegliwości.
Ramamurti Mishra: Jego Świątobliwość Prabhupad Bhaktivedanta Goswamiji naprawdę
podbił mnie swą miłością. W rzeczy samej stanowił uosobienie miłości. Moje
ciało wyglądało jak szkielet, a on swoją kuchnią, a zwłaszcza
miłością i oddaniem dla Pana Kryszny, przywrócił mi życie. Jeśli chodzi
o gotowanie, byłem bardzo leniwy, ale on wszystko planował
i przygotowywał.
Dr Mishra cenił Bhaktivedantę Swamiego za to, że gotując z precyzją
aptekarza potrafił przygotować wiele dań, jak również za to, że jadł ze smakiem
i przyjemnością.
Ramamurti Mishra: Dawał mi nie chleb, ale prasadam To było życie i on
ocalił mi życie. W tamtym okresie nie byłem pewien, czy będę żył,
a wprowadzony przez niego zwyczaj regularnego spożywania posiłków – bez
względu na to, czy byłem głodny czy nie – bardzo mi się podobał. Wstawał
i mówił: "Teraz będzie bhagavat-prasadam", a ja
odpowiadałem: "Dobrze".
Czasami Bhaktivedanta Swami dyskutował z dr. Mishrą o celu swego
przybycia do Ameryki, roztaczając przed nim wizję swego mistrza duchowego,
którą było ustanowienie świadomości Kryszny na Zachodzie. Prosił dr. Mishrę
o pomoc w tym względzie, ale ten stale zasłaniał się własnym
nauczaniem pochłaniającym większość jego czasu, jak również planami rychłego
opuszczenia kraju. Po kilku tygodniach, kiedy utrzymywanie Bhaktivedanty
w mieszkaniu stało się dla niego uciążliwe, przeniósł go do swego ośrodka
hatha yogi, znajdującego się na czwartym piętrze budynku nr 100 przy
Siedemdziesiątej Drugiej Zachodniej Ulicy, tuż przy Parku Centralnym. Ośrodek mieścił
się w środkowej części budynku i oprócz biura, w jego skład
wchodził przylegający doń pokój mieszkalny, w którym Bhaktivedanta Swami
zamieszkał. Pokój ten nie miał okien.
W kwestiach filozoficznych dr Mishra zupełnie nie zgadzał się
z Bhaktivedantą Swamim, gdyż dla niego najwyższym był Brahman – bezosobowy
aspekt Prawdy Absolutnej. Bhaktivedanta Swami zaś, w oparciu
o wedyjską filozofię teistyczną mówiącą, że najpełniejsze zrozumienie
Prawdy Absolutnej zawiera się w poznaniu jej aspektu osobowego, uwydatniał
nadrzędność tego aspektu (Bhagavana). Bhagavad-gita mówi, że bezosobowy Brahman
jest podrzędny w stosunku do Bhagavana, jako że z Niego emanuje,
podobnie jak ze Słońca pochodzą promienie słoneczne. Taki jest wniosek głównych
acaryów starożytnych Indii, takich jak Ramanuja i Madhva. Natomiast dr
Mishra był zwolennikiem Śańkary, który nauczał, że bezosobowy aspekt Prawdy
Absolutnej stanowi całość sam w sobie, a Osoba Boga jest ostatecznie
złudzeniem. Podczas gdy teistyczna filozofia Bhaktivedanty Swamiego uznawała
duszę indywidualną (atmę) za wiecznego sługę najwyższej duchowej istoty
(Bhagavana), to zgodnie z poglądami dr. Mishry duchowa jaźń nie posiadała
indywidualności. Twierdził on, że każda osoba jest tożsama z Bogiem,
Najwyższym Brahmanem, i nie ma potrzeby czczenia Boga na zewnątrz siebie.
Według dr. Mishry – "wszystko jest jednym".
Bhaktivedanta Swami nie zgadzał się: jeżeli w istocie każdy jest
Najwyższym, to dlaczego ten "Najwyższy" cierpi i zmaga się
z przeciwnościami materialnego świata? Dr Mishra odpierał ten zarzut
twierdząc, że Najwyższy jest jedynie tymczasowo okryty złudzeniem i że
dzięki ćwiczeniom hatha yogi oraz medytacji można uzyskać oświecenie
i wiedzę, że "wszystko wokół jest Najwyższym". Bhaktivedanta Swami
był zmuszony ponownie zaoponować. Jeżeli Najwyższy może być okryty złudzeniem,
to oznaczałoby, że energia iluzoryczna jest silniejsza od Boga, silniejsza od
Najwyższego.
Bhaktivedanta Swami uważał dr. Mishrę za "mayavadi" z powodu
jego błędnej koncepcji, że maya, iluzja, jest potężniejsza od Prawdy
Absolutnej. Dla Bhaktivedanty Swamiego filozofia impersonalistyczna nie tylko
była nie do przyjęcia, ale stanowiła również obrazę Osoby Boga.
Jako wędrujący sannyasin, Bhaktivedanta Swami był tymczasowo zależny od dobrej
woli swego znajomego mayavadi, z którym regularnie spożywał posiłki,
prowadził rozmowy i który użyczył mu dachu nad głową. Ale jakże to było
uciążliwe! Przybył do Ameryki po to, aby jasno i otwarcie mówić
o Krysznie, a tutaj jego swoboda była ograniczona. W Butler
ograniczała go wrażliwość jego drobnomieszczańskich gospodarzy, a teraz
w inny sposób zmuszano go do milczenia. Traktowany był uprzejmie, ale
uważano go za zagrożenie. Dr Mishra nie mógł pozwolić swoim studentom na
słuchanie słów gloryfikujących wyłącznie Pana Krysznę jako Najwyższą Osobę
Boga.
8 listopada Bhaktivedanta Swami napisał list do swego brata duchowego Tirthy
Maharajy, prezydenta Gaudiya Math, przypominając mu, że głębokim pragnieniem
ich mistrza duchowego, Śrila Bhaktisiddhanty Sarasvatiego, było powołanie do
życia ośrodków świadomości Kryszny w krajach zachodnich. Śrila
Bhaktisiddhanta wielokrotnie próbował zrealizować to zamierzenie, wysyłając
sannyasinów do Anglii i innych krajów europejskich, ale jak zauważył
Bhaktivedanta Swami, "bez żadnych widocznych rezultatów".
Bhaktivedanta Swami zaznaczył, że w Ameryce są pewne grupy mayavadi
posiadające własne ośrodki, ale nie przyciągają one uwagi zbyt wielu osób.
Kiedy jednak rozmawiał ze Swamim Nikhilanandą z Misji Ramakrishny, ten
stwierdził, że Amerykanie powinni być podatni na bhakti yogę.
Jeśli przywódcy Gaudiya Math rozważą projekt otwarcia ośrodka w Nowym
Jorku, Bhaktivedanta Swami chętnie nim pokieruje. Jednakże bez własnego lokalu
nie będą mogli prowadzić tu działalności misyjnej. Gdyby więc jego bracia
duchowi zgodzili się na współpracę, pisał Bhaktivedanta Swami, wówczas będą
mogli otworzyć ośrodki w wielu miastach w całym kraju. Wielokrotnie
podkreślał, że istnieją tam grupy, które nie prezentują prawdziwej filozofii, a mimo
to kupują wiele budynków. Tymczasem Gaudiya Math nie posiada nic.
W liście do Tirthy Maharajy, Bhaktivedanta Swami podzielił się swymi nadziejami
i planami pozostania w Ameryce, ale jednocześnie podkreślił, że jego
bracia duchowi będą musieli udzielić mu votum zaufania, a także konkretnej
pomocy Bracia duchowi Bhaktivedanty Swamiego nie współpracowali ze sobą
zgodnie. Każdy zarządzający był bardziej zainteresowany utrzymaniem prywatnych
dóbr niż wspólną pracą w celu szerzenia nauk Pana Caitanyi na całym świecie.
Jakże więc mogli podzielać wizję otwarcia filii w Nowym Jorku? W ich
oczach mogło to wyglądać na jego separatystyczny plan. Ale jakby na przekór
znikomym szansom, Bhaktivedanta Swami zaapelował do ich misjonarskich serc
i przypomniał o pragnieniach mistrza duchowego, Śrila Bhaktisiddhanty
Sarasvatiego Thakury, który chciał, aby głosili świadomość Kryszny na
Zachodzie. Kiedy jednak po trzech tygodniach otrzymał odpowiedź od Tirthy
Maharajy, nie brzmiała ona zachęcająco. Jego brat duchowy nie sprzeciwił się
próbom założenia ośrodka w Nowym Jorku, niemniej jednak odpowiedział
uprzejmie, że fundusze Gaudiya Math nie mogą służyć temu celowi.
*************
Podczas samotnych wędrówek po Manhattanie, Bhaktivedanta Swami zawarł znajomość
z wieloma nowojorczykami. Był wśród nich pan Ruben, turecki Żyd, konduktor
metra. Pan Ruben spotkał Bhaktivedantę Swamiego, gdy ten siedział w parku
na ławce, a będąc obieżyświatem i osobą towarzyską, przysiadł się
i zaczął rozmowę z tym hinduskim świętym.
Pan Ruben: Sprawiał wrażenie, jakby wiedział, że będzie miał świątynie pełne
bhaktów. Patrzył na mnie i mówił: "Nie jestem ubogim człowiekiem,
jestem bogaty. Są książki i świątynie; one są, istnieją, ale dzieli nas od
nich czas". Zawsze używał formy "my" i wspominał tego, który
go tu przysłał, swojego mistrza duchowego. W tamtym okresie nie miał
znajomych, lecz mawiał: "Nigdy nie jestem sam". Na mnie zawsze
sprawiał wrażenie osamotnionego i dlatego myślałem o nim jak
o osobie świętej, Eliaszu, który zawsze chodził sam. Nie sądzę, aby miał
jakichś zwolenników
30 stycznia wschodnie wybrzeże Stanów Zjednoczonych nawiedziły srogie zawieje
śnieżne. Na miasto spadło około 7 cali śniegu, wiatr w porywach dochodził
do pięćdziesięciu mil na godzinę. Ludziom mieszkającym w nie ogrzewanych
pomieszczeniach władze miasta oferowały ogrzewane pokoje i posiłki.
Zamknięto lotnisko JFK i drogi dojazdowe do miasta. Odwołano także kursy
pociągów. W ciągu ośmiu dni, z powodu zawiei śnieżnych, dwa razy
ogłaszano w mieście stan wyjątkowy.
Osamotniony Bhaktivedanta Swami w żaden sposób nie był w stanie
zaradzić skutkom srogiej zimy, ani też przeciwstawić się działaniom wojennym,
o których dowiadywał się z nagłówków gazet. W tym wszystkim
dostrzegał po prostu symptomy Kali-yugi. W świecie materialnym zawsze będą
istniały niedole, ale gdyby tak mógł sprowadzić Radhę i Krysznę do budynku
w Nowym Jorku... Dla Najwyższego Pana nie ma rzeczy niemożliwych. Nawet
w samym środku Kali-yugi może pojawić się złoty wiek, który przyniesie
ludziom wytchnienie. Jeśli Amerykanie przyjmą świadomość Kryszny, podąży za
nimi cały świat. Widzący oczyma pism świętych Bhaktivedanta Swami –
przedzierający się przez śnieżne zawieje – podążał ledwo uchwytnym szlakiem,
szukając poparcia dla misji świadomości Kryszny.
Przypadkowy obserwator mógł dostrzec jedynie zewnętrzne cechy drobnej –
podobnej do innych – postaci Bhaktivedanty Swamiego, cudzoziemca, któremu
kończyła się wiza, przemierzającego ulice i aleje Manhattanu. Te dni walki
były naprawdę trudne, ale on widział wszystko przez pryzmat swej
transcendentalnej świadomości. Żył w zupełnie, innym świecie niż
mieszkańcy Manhattanu. Doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że jest
całkowicie uzależniony od Kryszny. Tak jak w czasie, kiedy cierpiał
z powodu ataków serca na Jaladucie, zagłębiał się w lekturę
Caitanya-caritamrty, które napełniała go nektarem życia.
Przecież już odniósł sukces. To prawda, że chciał założyć w Nowym Jorku
świątynię Radha-Kryszny, ale jego sukcesem było to, że bez względu na to, czy
świat go uznawał czy nie, pamiętał o Krysznie nawet tutaj, w Nowym
Jorku, zimą na przełomie 1965 i 1966 roku. Nie było dnia, w którym
nie pracowałby nad Śrimad-Bhagavatam, książką Kryszny. Nie było też dnia,
w którym nie ofiarowałby Krysznie pożywienia i nie mówił na temat filozofii
Kryszny przedstawionej w Bhagavad-gicie.
Pan Kryszna mówi w Bhagavad-gicie: "Ten, kto widzi Mnie wszędzie
i wszystko widzi we Mnie, ten nigdy Mnie nie traci ani Ja nie tracę
jego". Dalej Kryszna zapewnia Swoich czystych bhaktów, że "Mój bhakta
nigdy nie ginie". Co do tego Bhaktivedanta Swami nigdy nie miał
wątpliwości. Istniało tylko pytanie, czy Amerykanie zwrócą uwagę na
znajdującego się pośród nich czystego bhaktę. Na razie wydawało się, że nikt
nie ma zamiaru traktować go poważnie.
*************
15 lutego Bhaktivedanta Swami przeprowadził się z ośrodka hatha yogi dr.
Mishry do własnego pokoju numer 307, znajdującego się w tym samym budynku
dwa piętra niżej. Według dr. Mishry, Bhaktivedanta Swami opuścił jego ośrodek
z myślą o posiadaniu własnego lokum i uniezależnieniu się od
Mishra Yoga Society.
Jednakże pokój 307 nigdy nie był przeznaczony na pomieszczenie mieszkalne czy
też aśram lub salę wykładową. Było to maleńkie, wąskie biuro bez mebli
i telefonu. Miało duże, typowe dla starych biur, oszklone matowym szkłem
drzwi, nad którymi znajdowało się okienko. Bhaktivedanta Swami rozłożył swe
koce na podłodze przed metalową walizą, służącą teraz jako prowizoryczne
biurko, na którym mógł pisać. Spał na podłodze. W pokoju nie było niezbędnych
urządzeń do gotowania i mycia, był zatem zmuszony codziennie chodzić do
mieszkania dr. Mishry.
Kiedy Bhaktivedanta Swami mieszkał w pokoju 501 należącym do yoga-aśramu
dr. Mishry, jego wydatki finansował dr Mishra. Teraz jednakże był zdany na
siebie, zatem cały dochód, jaki uzyskiwał ze sprzedaży książek, będzie musiał
przeznaczać na swoje utrzymanie i opłacenie czynszu wynoszącego 72 dolary
miesięcznie. Zauważył, że cena małej paczuszki sproszkowanego chili kupowanego
na West End Superette wynosiła 25 centów, czyli dziesięć razy więcej niż
zapłaciłby w Indiach. Nie posiadał stałego źródła dochodu, jego wydatki
wzrastały, a warunki życia pogarszały się. Miał jednak własne
pomieszczenie. Miał teraz wolną rękę i mógł nauczać według własnego uznania.
Przybył do Ameryki, aby mówić o Krysznie
i mógł to robić już od samego początku – czy to na spotkaniach
towarzyskich w bawialni Agarwalów, czy też pośród oficjalnie zaproszonych
gości w klubie Lions w Butler, czy na wykładach sanskrytu dr. Normana
Browna lub w Towarzystwie Yogi dr. Mishry Jednakże nie przywiązywał dużej
wagi do wykładów, na których zgromadzeni mogli wysłuchać go tylko raz. Głównym
powodem, dla którego pragnął mieć w Nowym Jorku własne pomieszczenie, było
umożliwienie zainteresowanym regularnych odwiedzin, intonowania Hare Kryszna,
spożywania wraz z nim prasadam i słuchania wykładów
z Bhagavad-gity oraz ze Śrimad-Bhagavatam.
Opuszczenie ośrodka i przeprowadzenie się do maleńkiego biura dawały
Bhaktivedancie Swamiemu to, czego szukał – samodzielne lokum. Jednakże
w żaden sposób nie można go było nazwać świątynią. Na drzwiach widniało
jego imię, zatem każdy zainteresowany mógł go tutaj znaleźć. Ale kogo się można
było spodziewać? Pięknym, bogatym wystrojem świątynia powinna przyciągać ludzi
do Kryszny. Tymczasem w przypadku pokoju 307 rzecz miała się wręcz
odwrotnie: przedstawiał on obraz nędzy i rozpaczy. Siedzenie na gołej
podłodze w pokoiku o kształcie wąskiego wagonu kolejowego mogło być
niewygodne nawet dla osoby zainteresowanej sprawami duchowymi.
Od jednego ze studentów dr. Mishry Śrila Prabhupad dostał magnetofon szpulowy
i nagrał na nim kilka swoich bhajanów, które śpiewał sam, akompaniując
sobie na ręcznych czynelach. Nagrał także długi filozoficzny esej zatytułowany
Wstęp do Gitopanisadu. "Nawet jeżeli nikt nie przyjdzie – powiedział mu
kiedyś Śrila Bhaktisiddhanta Sarasvati – możesz intonować do pustych
ścian". Jednakże obecnie, w tej nowej sytuacji stworzonej przez Boga,
postanowił robić wieczorne wykłady trzy razy w tygodniu (poniedziałki,
środy i piątki) dla wszystkich, którzy przyjdą.
Jego pierwszymi słuchaczami byli głównie ludzie, którzy słyszeli o nim
albo spotkali go w ośrodku dr. Mishry Pomimo ubóstwa pokoju, w którym
mieszkał, spotkania te wlały w niego nowe życie.
Specjalnością restauracji Paradox, która znajdowała się na Lower East Side przy
Siódmej Wschodniej Ulicy pod numerem 64 była kuchnia makrobiotyczna.
Restauracja była miejscem spotkań zwolenników filozofii George'a Ohsawy.
Mieściła się w piwnicy oświetlonej nikłym blaskiem świec. Wokół
rozstawione były małe stoliki, przy których się jadło. Posiłki nie były drogie
i cieszyły się dobrą opinią. Herbatę podawano za darmo bez ograniczeń.
Będąc czymś więcej niż restauracją, Paradox przyciągał ludzi
o zainteresowaniach duchowych i kulturalnych. Było to miejsce spotkań
przypominające pewne kafejki z Greenwich Village czy też z Paryża lat
dwudziestych. Można tam było przesiedzieć cały dzień niczego nie zamawiając
i nikt nie miał nic przeciwko temu. Restauracyjni goście stanowili pewien
rodzaj mistycznego zgromadzenia, którego zainteresowania skłaniały się ku
naukom Wschodu. Kiedy do Pradoxu dotarła wieść o nowym swamim od dr.
Mishry, rozniosła się dalej.
Harvey Cohen (niezależny artysta) i Bill Epstein (pracownik restauracji)
byli przyjaciółmi. Harvey kilka razy odwiedził Bhaktivedantę Swamiego
w ośrodku dr. Mishry. O nowym swamim opowiedział Billowi i innym
przyjaciołom z Paradoxu.
Bill Epstein był przystojnym, tryskającym życiem, pełnym fantazji romantykiem.
Miał długie, pofalowane, ciemne włosy i brodę. Przyjął na siebie zadanie
informowania bywalców Paradoxu o duchowych nowinkach miasta. Z chwilą
zainteresowania się nowym swamim uczynił z niego przedmiot niekończących
się rozmów w restauracji.
Nową grupę z Paradoxu uczęszczającą na wykłady Swamiego stanowili ludzie
młodzi i postępowi, w przeciwieństwie do poprzedniej grupy słuchaczy,
w której znajdowały się starsze, bardziej konserwatywne osoby
z "wyższych sfer". W owych dniach do rzadkości należał
jeszcze widok młodego człowieka z długimi włosami i brodą. Kiedy
zatem tacy ludzie zaczęli pojawiać się na wykładach Swamiego na West Side,
niektórzy starsi zaniepokoili się. Jeden z nich stwierdził: "Swami
Bhaktivedanta zaczął wynajdywać inny rodzaj słuchaczy – znajdował ich na Bowery
czy też na jakichś poddaszach. Przychodzili w zabawnych kapeluszach,
owinięci szarymi kocami. Dla mnie ich widok był odpychający".
Bywalec Paradoxu, dwudziestojednoletni poszukiwacz David Allen, przybył właśnie
do miasta w nadziei wzięcia udziału w narkotycznych eksperymentach,
o których czytał w gazetach. Dawną grupę słuchaczy Swamiego uważał za
"zbiorowisko zdziwaczałych staruszek z West Side".
David: W tym czasie nie byliśmy jeszcze znani jako hipisi, lecz
w oczach osób, które początkowo zainteresowane były Swamim, uchodziliśmy
za dziwacznych. Niełatwo było im znaleźć w stosunku do nas jakiś punkt
odniesienia. Wydaje mi się, że do tej pory większość nauczycieli z Indii
miała zwolenników wśród osób starszych i czasami bogate wdowy zapewniały
im utrzymanie. Natomiast Swamiji od razu skierował swą uwagę w stronę
młodszej, uboższej generacji. Następnie Bill Epstein i inni zaczęli
przebąkiwać o tym, że lepiej byłoby dla Swamiego, gdyby zamieszkał na
Lower East Side. Tam działy się o wiele ważniejsze rzeczy niż
w dzielnicach zamieszkałych przez klasy średnie. Ludzie na Lower East Side
potrzebowali go naprawdę. Tam się coś działo, tam kipiało życie.
W czasie nieobecności Swamiego ktoś włamał się do jego pokoju i ukradł
maszynę do pisania oraz magnetofon. Po powrocie Bhaktivedanty Swamiego dozorca
poinformował go o kradzieży. Nieznany złodziej dostał się do pokoju
rozbijając okienko nad drzwiami i uciekł zabierając wartościowe rzeczy.
Słuchając dozorcy Bhaktivedanta Swami nabrał przekonania, że to właśnie on był
faktycznym sprawcą kradzieży. Oczywiście, nie był w stanie tego udowodnić,
nie pozostawało mu więc nic innego, jak odżałować stratę.
Bhaktivedanta Swami stracił ochotę do dalszego mieszkania w pokoju 307.
I chociaż niektórzy z jego przyjaciół zaoferowali mu nową maszynę do
pisania i nowy magnetofon, to cóż mogło powstrzymać dozorcę od następnej
kradzieży? Harvey Cohen i Bill Epstein poradzili mu, aby przeniósł się do
centrum miasta zapewniając go o większym zainteresowaniu pośród
mieszkających tam młodych ludzi. Propozycja była atrakcyjna.
Harvey zamierzał właśnie wyjechać z Nowego Jorku do Kalifornii,
w związku z czym zaoferował Swamiemu swoje poddasze na Bowery, gdzie
miałby zamieszkać wraz z Davidem Allenem. Bhaktivedanta Swami zgodził się.
Gdy szykował się do wyprowadzki z Siedemdziesiątej Drugiej Ulicy,
odwiedził go znajomy elektryk, pracujący w tym samym budynku,
i przestrzegł Swamiego przed zamieszkaniem na Bowery, które według niego
nie było miejscem dla dżentelmena. Argumentował, że jest to najbardziej zepsute
miejsce na całym świecie. Faktem jest, że skradziono rzeczy Swamiego
z pokoju 307, lecz przeprowadzka na Bowery nie jest rozwiązaniem. To
jednak nie zniechęciło Bhaktivedanty Swamiego.
Bhaktivedanta Swami mieszkał na Bowery na poddaszu oświetlonym nikłym blaskiem
lampy. W tym samym czasie, w podobnie oświetlonych gołymi żarówkami
mieszkaniach w tej części miasta żyły tysiące włóczęgów. Nie posiadał
pewniejszego źródła utrzymania, ani też bardziej zabezpieczonego stałego
miejsca pobytu niż oni, ale jego świadomość była inna. Tłumaczył
Śrimad-Bhagavatam na język angielski, przemawiając do świata słowami swoich
komentarzy. Bez względu na to, gdzie mieszkał – czy to w pokoju na
trzynastym piętrze przy Riverside Drive, czy też w kącie poddasza na
Bowery – jego zadaniem było ustanowienie świadomości Kryszny jako pierwszej
potrzeby ludzkości. Posuwał się zatem naprzód z tłumaczeniem i nie
tracił przy tym stale towarzyszącej mu wizji założenia w Nowym Jorku
świątyni Kryszny. Ponieważ jego świadomość pochłonięta była myślami
o spełnieniu wszechświatowej misji Kryszny, nie był zależny od
schronienia, jakiego mogło dostarczyć mu otoczenie. Dla niego domem nie był
budynek z cegieł i drewna, lecz umiejętność przyjęcia schronienia
w Krysznie bez względu na okoliczności. Bhaktivedanta Swami powiedział
przyjaciołom z zamożnej dzielnicy: "Mój dom jest wszędzie",
a bez schronienia u lotosowych stóp Kryszny cały świat byłby pusty.
Dzięki bywalcom Paradoxu wieść o przeprowadzce Swamiego szybko się rozniosła
i wieczorami zaczęli przychodzić do niego ludzie, aby z nim
mantrować. Na Bowery szczególną popularnością cieszyły się kirtany, bowiem nowe
audytorium Swamiego składało się w dużej mierze z lokalnych muzyków
i artystów, do których bardziej przemawiała transcendentalna muzyka
aniżeli filozofia. Każdego ranka odbywały się wykłady ze Śrimad-Bhagavatam, na
które przychodzili David Allen, Robert Nelson i jeszcze jeden chłopiec. Od
czasu do czasu Bhaktivedanta Swami prowadził lekcje gotowania dla wszystkich,
którzy byli zainteresowani. Zazwyczaj chętnie rozmawiał z dociekliwymi
gośćmi, a także z nowym współlokatorem.
Podobnie jak na West Side, Bhaktivedanta Swami organizował wieczorne spotkania
w poniedziałki, środy i piątki. Dla większości jego starych znajomych
poddasze było nie po drodze, a poza tym znajdowało się na Bowery. Zanim
ktoś z gości udających się na spotkanie z Bhaktivedantą Swamim
przemierzył cztery kondygnacje schodów, zmuszony był najpierw przejść między
głowami co najmniej pół tuzina śpiących włóczęgów, którzy dzień i noc
tarasowali wejście od ulicy. Ale było to coś nowego. Można było tu przyjść,
usiąść w grupie młodej awangardy i przyglądać się swamiemu
prowadzącemu kirtan. W pokoju panował półmrok, unosiła się woń kadzidła.
Wielu przypadkowych gości wchodziło i wychodziło.
Większość jego przyjaciół z Bowery była muzykami lub ich znajomymi.
Pochłonięci byli muzyką – muzyką, narkotykami, kobietami i duchową
medytacją. Ponieważ sposób, w jaki Bhaktivedanta Swami przedstawiał mantrę
Hare Kryszna, zawierał w sobie aspekt zarówno muzyczny, jak
i medytacyjny, siłą rzeczy stanowiło to dla nich atrakcję.
Dla mieszkańców Bowery dźwięk był duchem, a duch – w połączeniu
z medytacją i muzyką – dźwiękiem. Natomiast dla Bhaktivedanty
Swamiego muzyka bez imion Boga nie była medytacją, tylko zadowalaniem zmysłów
lub co najwyżej pewną formą stylizowanej impersonalnej medytacji. Był jednak
rad, widząc muzyków przychodzących grać razem z nim w kirtanie,
chcących go słuchać i powtarzać za nim mantrę. Niektórzy przez całą noc
grali gdzieś na swoich instrumentach, a nad ranem przychodzili, aby
śpiewać ze Swamim, który nie odciągał ich uwagi od dźwięku, a raczej dawał
im go. Dźwięk, jak mówią Vedy, jest pierwszym elementem materialnego
stworzenia, a źródłem dźwięku jest Bóg, który jest wiecznie osobą.
Bhaktivedancie Swamiemu zależało szczególnie na przyciąganiu ludzi do
intonowania osobowego, transcendentalnego imienia Boga. Jeśli tylko zaczęli
intonować maha-mantrę Hare Kryszna, nieważne było, czy podchodzili do niej jak
do jazzu, muzyki folk, rocka czy hinduskiej medytacji.
Sąsiedztwo, w którym mieszkał i odbywał spacery, nie było zbyt
bezpieczne. Jednak on sam rzadko narażony był na kłopoty Często musiał
przechodzić nad śpiącymi lub nieprzytomnymi włóczęgami leżącymi u jego
drzwi. Czasami zderzał się z nim jakiś pijaczyna, który nie był
w stanie utrzymać się na nogach; czasami jakiś oberwaniec mruczał pod
nosem coś niezrozumiałego albo się z niego śmiał. Niektórzy, co bardziej
trzeźwi, wstawali i gestem pełnym kurtuazji wskazywali Swamiemu wejście do
domu przy Bowery 94, czy też wyjście z niego. Przechodząc między nimi
potrafił docenić ich dobre maniery, gdy ustępowali mu z drogi.
Z pewnością niewielu spośród mieszkańców Bowery, czy też innych ludzi, którzy widywali
go na spacerach, wiedziało coś o tym niewysokim, starszym, hinduskim sadhu
ubranym w szafranowe szaty, z parasolem i brązową torbą na
warzywa w ręku.
**************
Owinięty białawym, szerokim, luźno zwisającym cadarem, siedząc ze skrzyżowanymi
nogami, tyłem do półki z kwiatami w doniczkach, Bhaktivedanta Swami
wyglądał niezmiernie poważnie, niemal smutno. Takie zdjęcie wraz
z cytowanym poniżej artykułem ukazało się w czerwcowym wydaniu The
Village Voice. Artykuł donosił:
Zetknięcie mistycznego Zachodu z praktycznym Wschodem uwidacznia się
w ciekawym kontraście między A.C. Bhaktivedantą Swamim a jego
amerykańskimi uczniami. Swami, siedemdziesięcioletni człowiek o dużej
kulturze i nieprzeciętnym wykształceniu, jest tutaj już od roku, aby
głosić nowinę pokoju, dobrej woli, bliskości z Bogiem i - bardziej
praktycznie – aby zebrać pieniądze na ustanowienie swego amerykańskiego
kościoła. [...] Swami, podobnie jak jego nauki, jest rozsądny
i bezpośredni. Główna teza jego nauk jest taka, że ludzkość może zbliżyć
się do Boga dzięki intonowaniu Jego świętego imienia.
Pomimo faktu, że swami przybył do Ameryki, aby odnaleźć źródło bezbożnego
materializmu – choroby, która jak powiedział, opanowała już Indie – jest on
człowiekiem realistycznym. "Jeśli gdziekolwiek na Ziemi istnieje miejsce,
w którym są środki na zbudowanie świątyni, to miejsce znajduje się
tutaj". Swami pragnąłby założyć w Ameryce Międzynarodowe Towarzystwo
Świadomości Kryszny dostępne dla wszystkich, także dla kobiet.
Artykuł ten napisał reporter Howard Smith. Po raz pierwszy usłyszał
o Swamim przez telefon od znajomego, który opowiedział mu o ciekawym
świętym mężu z Indii mieszkającym na poddaszu na Bowery. Znajomy
powiedział mu: "Możesz tam pójść, kiedy tylko zechcesz. On jest tam stale.
Myślę, że cię to zafascynuje. Mam wrażenie, że jest na drodze do
zapoczątkowania poważnego ruchu religijnego".
Howard Smith: Udałem się tam i wszedłem po schodach na nieprzytulny
strych, który czuć było stęchlizną. Na drugim końcu pokoju zauważyłem małą
hinduską zasłonę typu madras. Zajrzałem do środka i zobaczyłem Swamiego
Bhaktivedantę w szafranowych szatach, siedzącego ze skrzyżowanymi nogami.
Na czole i nosie miał jakieś znaki, a rękę trzymał w woreczku na
japas. Chociaż sprawiał wrażenie kogoś niezwykłego, wydawał się przystępny,
więc powiedziałem "Hello", a on spojrzał na mnie.
"Bhaktivedanta Swami?" – zapytałem. "Tak" – odparł.
"Jestem Howard Smith".
Usiedliśmy i zaczęliśmy rozmowę. Od razu go polubiłem, a przecież
spotykałem wcześniej wielu innych swamich i żaden z nich za bardzo mi
się nie podobał. Pakowanie wszystkich do jednego worka i mówienie "ci
swami z Indii" nie wydaje mi się rzeczą słuszną. Podobało mi się to,
że był bardzo zasadniczy. Pozwalał mi czuć się swobodnie; był przy tym otwarty
i uczciwy – pytał mnie na przykład o radę, był bowiem zupełnym
nowicjuszem w tym kraju.
Byłem zdania, że jego idee mają wielkie szanse na przyjęcie się, ponieważ był
bardzo praktyczny. Nie wyglądał na bujającego w obłokach. Nie wtrącał
mistycyzmu co trzecie słowo. Domyślam się, że jego dusza tkwiła
w mistycyzmie, ale w zwykłej rozmowie jego świadomość była poza tym.
Powiedział następnie, iż wielu ludzi mówiło mu, że Voice jest odpowiednią
gazetą do zamieszczenia artykułu o nim, gdyż za jej pośrednictwem
świadomość Kryszny dotrze do osób, które mogą zainteresować się jego naukami
i skłonić się ku nim. Przyznałem mu rację. Zapytał, czy czytałem jakieś
książki albo czy wiem cokolwiek na temat kultury Indii, a ja odparłem, że
tak naprawdę to nie. Rozmawialiśmy jeszcze chwilę i wtedy dodał, że ma
u siebie anglojęzyczne książki z tej dziedziny przetłumaczone jeszcze
w Indiach. Wręczył mi je ze słowami: "Jeśli chcesz mieć solidniejsze
podstawy, przeczytaj to".
Było dla mnie oczywiste, że nie rozmawiam z facetem, który po prostu
twierdzi, że widział Boga i który chce głosić ten fakt wszem i wobec.
Wydawał się być człowiekiem wykształconym, w istocie dużo bardziej
wykształconym ode mnie. 1 podobała mi się jego pokora. Bardzo go polubiłem.
Wyjaśnił mi wszystko, co chciałem wiedzieć – znaczenie sposobu ubierania się,
znaku na czole, japasu. Wszystkie jego objaśnienia bardzo mi się podobały.
Wszystko to było nadzwyczaj praktyczne. Następnie mówił o świątyniach na
całym świecie i stwierdził: "Cóż, przed nami długa droga. Ale ja
jestem bardzo cierpliwy".
Bhaktivedanta Swami wiązał określone nadzieje z tym, co artykuł
zamieszczony w Voice określił jako "jego amerykański kościół".
Wykłady i kirtany, które prowadził, były pełne życia i przynajmniej
doczekał się niewielkiej liczby stałych zwolenników. Tymczasem z Indii nie
widać było nawet iskierki nadziei. Regularnie pisał do Sumati Morarji, braci
duchowych i do członków Centralnego Rządu Indii, ale ich odpowiedzi nie
brzmiały zachęcająco.
Jeśli świadomość Kryszny miała kiedykolwiek przyjąć się w Ameryce, musiało
się to stać bez udziału indyjskiego rządu czy też indyjskich finansistów.
Kryszna objawiał Bhaktivedancie Swamiemu inny plan. Całą swą energię będzie
musiał skierować ku tym młodym mężczyznom i kobietom, którzy przychodzą do
niego na poddasze na Bowery. Do Sumati Morarji napisał:
Z grona moich tutejszych przyjaciół i zwolenników zamierzam utworzyć
stowarzyszenie pod nazwą Międzynarodowe Towarzystwo Świadomości Kryszny.
Spośród wszystkich przyjaciół i wielbicieli Bhaktivedanta Swami najwięcej
uwagi poświęcał swemu współlokatorowi Davidowi Allenowi i nad nim
roztaczał największą opiekę. Wydawało się, że jemu właśnie daje szczególną
szansę zostania pierwszym prawdziwym amerykańskim vaisnavą. Bhaktivedanta Swami
powróci kiedyś w końcu do Vrindavany i chciałby wtedy zabrać Davida
ze sobą. Mógłby pokazać mu proces wielbienia Kryszny w świątyni
i przygotować go do przyszłego nauczania na Zachodzie.
"Miło mi oznajmić –
powiedział na jednym ze swych wieczornych wykładów – że nasz pan David mówi
czasami: ŤSwamiji, pragnę natychmiast rozwinąć moje życie duchoweť".
Bhaktivedanta Swami śmiał się imitując zniecierpliwienie Davida.
"ŤCierpliwości, cierpliwości – mówię mu – to nastąpi, rzecz jasna. Jeśli
masz takie pragnienie, Bóg ci pomoże. On jest w tobie. On po prostu
próbuje zobaczyć, na ile jesteś szczery, a potem da ci wszelkie możliwości
rozwinięcia życia duchowego".
Początkowo Davidowi i Swamiemu dobrze się żyło razem w dużym pokoju
na poddaszu. Swami pracował w skupieniu za przepierzeniem, a David
zajmował resztę dużego pokoju. Jednakże David upierał się przy zażywaniu
marihuany, LSD i amfetaminy, a Swami nie miał innego wyjścia, jak to
tolerować. Niejednokrotnie mówił mu, że narkotyki i halucynacje nie pomogą
mu w życiu duchowym, lecz wydawało się, że uwagi te irytują Davida.
Stopniowo zaczął zniechęcać się do Swamiego.
Niemniej jednak Bhaktivedanta Swami miał w planach wykorzystanie poddasza
– chciai je przekształcić w pierwszą nowojorską świątynię Radhy
i Kryszny – i współpraca z Davidem była mu potrzebna. Chociaż
otoczenie należało do najbardziej przygnębiających w świecie,
Bhaktivedanta Swami wspominał o sprowadzeniu Bóstw z Dżajpur lub
Vrindavany i o rozpoczęciu kultu świątynnego – nawet na Bowery Myślał, że
David może być pomocny. Tak czy inaczej, byli współlokatorami, zatem brak
współpracy ze strony Davida był wykluczony; jednakże będzie musiał porzucić złe
nawyki.
Bhaktivedanta Swami usiłował pomóc Davidowi, ale David był zbyt wzburzony.
Zmierzał ku niefortunnemu końcowi i tak samo było z planami
Bhaktivedanty Swamiego związanymi z poddaszem. Czasami, nawet nie będąc
pod wpływem narkotyków, David chodził po pokoju tam i z powrotem. Innym
razem sprawiał wrażenie pogrążonego w głębokiej zadumie. Pewnego dnia po
zażyciu LSD kompletnie zwariował. Jak to ujął Carl Yeargens, jeden z gości
Swamiego – "po prostu dostał bzika, tak że Swami miał do czynienia
z szaleńcem". Wszystko prowadziło do tego – "to był zwariowany
dzieciak, który zawsze brał za dużo" – ale prawdziwe szaleństwo przyszło
niespodziewanie.
Bhaktivedanta Swami pracował spokojnie przy maszynie, kiedy Davidowi
"odbiło" – jęczał i chodził po dużej, otwartej przestrzeni
poddasza. Potem zaczął krzyczeć, wyć i biegać wkoło, a następnie
wszedł za przepierzenie, za którym znajdował się Swami. Bhaktivedanta Swami
niespodziewanie znalazł się twarzą w twarz nie z Davidem – tym miłym
chłopcem, którego miał zamiar wziąć do Indii, aby mu pokazać braminów we
Vrindavanie – lecz z naćpanym, dziko patrzącym, obcym szaleńcem.
Bhaktivedanta Swami próbował do niego przemówić – "O co chodzi?"- ale
David nie miał nic do powiedzenia. Nie było to jakieś szczególne
nieporozumienie. Tylko szaleństwo...
Bhaktivedanta Swami błyskawicznie zszedł po schodach. Nie zatrzymał się ani na
chwilę, by zabrać cokolwiek ze swego dobytku czy choćby zastanowić się, dokąd
pójść – a może wrócić? Nie było czasu na żadne rozważania. Doznał sporego szoku
i właśnie opuszczał arenę szaleństw Davida. W drzwiach siedziała
znajoma grupka włóczęgów, którzy jak zwykle szarmanckim gestem pozwolili mu
przejść. Przyzwyczaili się już do tego starszego swamiego, do jego wyjść po
zakupy, do jego powrotów, i nie przeszkadzali mu. Ale dzisiaj nie udawał
się po zakupy. Dokąd szedł? Nie miał pojęcia. Wyszedł na ulicę nie wiedząc,
dokąd się udać.
Nie wróci na poddasze – to było pewne. Ale dokąd pójdzie? Z dachu sfrunęły
gołębie. Z hukiem przejeżdżały samochody, a stale obecni włóczędzy
z Bowery wałęsali się tu i tam, upijając się tanim, trującym winem.
Chociaż dom Bhaktivedanty Swamiego przeistoczył się nagle w obłąkańcze,
sterroryzowane miejsce, przylegająca do niego ulica także była piekielna
i niebezpieczna. Był wstrząśnięty. Mógłby zadzwonić do dr. Mishry, może by
go przyjęli. Ale ten rozdział jego życia był zamknięty, a on osiągnął już
coś lepszego. Miał swoje wykłady, młodych ludzi, którzy intonowali
i słuchali. Czy teraz miał to wszystko stracić? Po dziewięciu miesiącach
w Ameryce jego nauczanie i kirtany spotkały się w końcu z dobrym
przyjęciem. Nie mógł teraz po prostu zrezygnować.
A.C. Bhaktivedanta Swami Maharaja, którego wszyscy mieszkańcy Vrindavany znali
i szanowali jako wybitnego uczonego i bhaktę, który w każdej
chwili mógł udać się z wizytą do wiceprezydenta Indii oraz innych
dygnitarzy, stanął obecnie w obliczu nagiej prawdy – że nie ma
w Stanach Zjednoczonych ani jednego wpływowego przyjaciela. Stał się nagle
bezdomny niczym pierwszy lepszy włóczęga. Prawdę mówiąc, wielu z nich,
mając zapewnione na długi czas noclegi w schroniskach, było w bezpieczniejszej
sytuacji niż on. Byli zrujnowani, ale ustabilizowani. Bowery mogło okazać się
piekłem z chwilą, kiedy nie miało się tam czegoś konkretnego do zrobienia
– na przykład pójścia prosto do sklepu po zakupy i powrotu z nich. To
nie było miejsce, w którym można się zatrzymać i zastanowić, gdzie
będzie się mieszkać i czy jest przyjaciel, do którego można się zwrócić
o pomoc. A on nie był w drodze po zakupy do Chinatown ani na
krótkiej przechadzce, po której wraca się do zacisza ustronnej mansardy Jeżeli
nie mógł tam wrócić, to nie miał dokąd pójść.
Jakże trudne wydawało się nauczanie w Ameryce wśród tych szaleńców!
W dniu przybycia do portu w Bostonie napisał w swym wierszu
prorocze słowa: "Mój drogi Panie, nie wiem, dlaczego mnie tutaj
przywiodłeś. Teraz możesz zrobić ze mną, co tylko zechcesz. Sądzę jednak, że
masz w tym jakiś cel, w przeciwnym razie po co przywiódłbyś mnie
w to okropne miejsce?" A co będzie z jego zaplanowanymi
wykładami? Co z Davidem? Czy powinien wrócić i spróbować porozmawiać
z chłopakiem? To był pierwszy odruch przemocy z jego strony, chociaż
już wcześniej dochodziło do napiętych sytuacji. David miał zwyczaj zostawiania
mydła na podłodze w kabinie prysznicowej i Bhaktivedanta Swami prosił
go, aby tego nie robił, było to bowiem niebezpieczne. Ale on nie słuchał. Kiedy
Bhaktivedanta Swami ciągle go upominał, pewnego razu rozzłoszczony David
krzyknął na niego. Nie był to jednak gest rzeczywistej wrogości. Nawet do
dzisiejszego incydentu nie doszło na tle osobistych nieporozumień – chłopiec
był po prostu ofiarą narkotyków.
Bhaktivedanta Swami szedł szybkim krokiem. Miał darmowy bilet na rejs statkiem
Scindia Line. W każdej chwili mógł wrócić do domu, do Vrindavany. Ale jego
mistrz duchowy kazał mu przybyć tutaj. Podczas podróży przez Atlantyk napisał:
"Dzięki niezwykle mocnemu pragnieniu Śri Śrimad Bhaktisiddhanty
Sarasvatiego Thakury święte imię Pana Gaurangi rozszerzy się na wszystkie kraje
świata zachodniego". Lecz tymczasem przed nadejściem nocy musi poszukać
jakiegoś miejsca, w którym mógłby zamieszkać, by utrzymać tempo
i rozmach nauczania. Oto co znaczy praca bez poparcia rządowego, bez
wsparcia ze strony jakiejkolwiek organizacji religijnej i bez patronatu.
Jest się narażonym na kłopoty i pozbawionym poczucia bezpieczeństwa.
Bhaktivedanta Swami potraktował ten kryzys jako test zesłany przez Krysznę.
Według wskazówek Bhagavad-gity należy polegać na opiece Kryszny: "W każdym
działaniu polegaj na Mnie i zawsze we Mnie szukaj schronienia.
W takiej służbie oddania bądź zawsze w pełni Mnie świadom [...].
Dzięki Mojej łasce pokonasz wszelkie przeszkody uwarunkowanego życia".
Postanowił zadzwonić do Carla Yeargensa, stałego bywalca wieczornych programów,
i poprosić go o pomoc. Słysząc w słuchawce głos Swamiego –
sytuacja była wyjątkowa! – Carl natychmiast zgodził się, by Swami zamieszkał
z nim i jego żoną Ewą. Mieszkali niedaleko Bowery, w pobliżu
Chinatown. Carl zaraz po niego przyjedzie.
************
Po upływie tygodnia, kiedy Carl i jego przyjaciele nie znaleźli dla
Bhaktivedanty Swamiego odpowiedniego mieszkania, Swamiji zaproponował, aby
udali się do Michaela Granta i jego poprosili o pomoc. Mike, młody
muzyk mieszkający na Bowery, przychodził na spotkania ze Swamim
i wykazywał zainteresowanie jego naukami. Był pomysłowy i prawdopodobnie
zgodzi się pomóc.
W miarę słuchania opowieści Swamiego, Mike coraz bardziej czuł się zobowiązany
przyjść mu z pomocą. Następnego dnia udał się do redakcji The Village
Voice, wziął pierwszy wydrukowany egzemplarz gazety, przebiegł wzrokiem gąszcz
ogłoszeń, aż trafił na odpowiednią ofertę, po czym zatelefonował do
właściciela. W grę wchodził sklep przy Drugiej Alei. Mike umówił się tam
na spotkanie z pośrednikiem, panem Gardinerem. Carl i Swami także
zgodzili się przyjść.
Pan Gardiner i Mike przybyli jako pierwsi. Nad frontowym oknem Mike
zauważył niezwykły, ręcznie malowany szyld "Matchless Gifts"
[Niezrównane Podarunki]. To pozostałość z dawnych czasów, kiedy
sprzedawano tu pamiątki – objaśnił pan Gardiner. Mike na wstępie opisał
Swamiego jako duchowego przywódcę z Indii, wybitnego autora
i uczonego sanskrytologa. Pośrednik wyglądał na człowieka wrażliwego. Po
przybyciu Swamiego i Carla oraz po stosownym powitaniu pan Gardiner
oprowadził ich po niedużym sklepiku. Swami, Carl i Mike z namysłem
rozważali jego możliwości. Był opustoszały, niewyszukany i ciemny –
elektryczność została wyłączona – a ściany wymagały pomalowania. Mogło to być
dobre miejsce na spotkania, lecz nie na mieszkanie dla Swamiego. Jednakże
propozycja stu dwudziestu pięciu dolarów czynszu miesięcznie brzmiała
zachęcająco. Następnie pan Gardiner pokazał im małe mieszkanie na pierwszym
piętrze, tuż po drugiej stronie znajdującego się zaraz za sklepem podwórza.
Miało ono kosztować dodatkowe siedemdziesiąt jeden dolarów i Swami mógłby
w nim zamieszkać – lecz najpierw pan Gardiner musiał je odnowić. Czynsz
w całości miał wynosić sto dziewięćdziesiąt sześć dolarów miesięcznie.
Carl, Mike oraz inni energicznie zabrali się do roboty.
Bhaktivedanta Swami wpadł na pomysł uczynienia pana Gardinera pierwszym
oficjalnym powiernikiem nowo założonego towarzystwa świadomości Kryszny.
Podczas rozmowy wręczył mu w prezencie trzy tomy Śrimad-Bhagavatam
z załączoną dedykacją i podpisem "A.C. Bhaktivedanta
Swami". Gest ten schlebił panu Gardinerowi, dla którego honorem było
otrzymanie tych książek osobiście od autora. Zgodził się więc zostać
powiernikiem nowo powstałego towarzystwa świadomości Kryszny, a co za tym
idzie, płacić Towarzystwu dwadzieścia dolarów miesięcznie.
Odmalowanie mieszkania zajęło mu tydzień. Mike postarał się w tym czasie
o podłączenie elektryczności i doprowadzenie wody, zainstalował
telefon, a także – wraz z Carlem – postarał się o zebranie wśród
przyjaciół pieniędzy na opłacenie czynszu za pierwszy miesiąc. Kiedy wszystko było
już gotowe, Mike telefonicznie powiadomił o tym Swamiego przebywającego
u Carla.
Nadszedł czas na przeprowadzkę do nowego miejsca. Kilku przyjaciół znajdujących
się wówczas w pobliżu udało się ze Swamim na poddasze na Bowery: Być może
nie byli przygotowani na to, by zostać w pełni podporządkowanymi uczniami,
ale zorganizowanie składki na opłatę pierwszego czynszu i zaoferowanie
kilkugodzinnej pomocy przy doprowadzeniu mieszkania Swamiego do odpowiedniego
stanu były czynnościami, których się ochoczo podjęli.
Na poddaszu pozbierali wszystkie rzeczy Swamiego, rozdzielili je między siebie
i pieszo wyruszyli ku północnej części Bowery Było to coś w rodzaju
safari, karawany złożonej z pół tuzina mężczyzn obładowanych rzeczami
Swamiego. Michael dźwigał ciężki magnetofon szpulowy podarowany przez Roberta;
nawet Swami niósł dwie walizy. Tak szybko się ze wszystkim uwinęli, że dopiero
gdy przebyli już kawał drogi i Mike'a rozbolały ręce, zadał sobie pytanie:
"Dlaczego nie wzięliśmy samochodu?"
Był koniec czerwca i słoneczny żar lał się z nieba na przypominające
dżunglę Bowery. Raz po raz ruszając i zatrzymując się, to osobliwe safari
– rozciągnięte na dużej przestrzeni – wolno posuwało się do przodu. Swamiji
mocował się z walizami, mijając po drodze pozornie nie kończący się rząd
sklepów zaopatrujących restauracje i sklepów z lampami między ulicami
Grand, Broome i Spring. Czasami przystawał i odpoczywał, stawiając
walizki na ziemi. Nareszcie wyprowadzał się z Bowery Jego przyjaciel elektryk
z Siedemdziesiątej Drugiej Ulicy z pewnością doznałby ulgi,
jakkolwiek prawdopodobnie nie zaaprobowałby również adresu przy Drugiej Alei.
Ale przynajmniej dobiegł końca jego pobyt na Skid Row. Szedł dalej, mijając po
drodze bezdomnych ludzi pod schroniskiem Armii Zbawienia i otwarte bary.
Zatrzymywał się na światłach, stając tuż obok totalnych dziwaków,
i doglądał posuwającej się za nim procesji złożonej z jego przyjaciół
zmagających się z bagażem.
Muzycy i artyści z Bowery uważali go za osobę wielce zaawansowaną.
Czuli, że kieruje nim duch i z ochotą pomagali mu w zorganizowaniu
własnego miejsca, aby mógł oddawać się tam swym pożytecznym duchowym zajęciom
i dawać wiedzę duchową innym. Chociaż był zależny od ich pomocy, to
zdawali sobie sprawę z tego, że znajduje się na "wyższym etapie"
i że sam jest swym protektorem lub – jak mawiał – chroni go Bóg.
Swami i jego młodzi przyjaciele dotarli do skrzyżowania Bowery
z Houston, skręcili w prawo i skierowali się na wschód. Swami
patrzył ciągle przed siebie i w końcu ujrzał południowy kraniec Drugiej
Alei. Tam skręcił w lewo i minąwszy dwie mniejsze uliczki
przecinające Pierwszą Ulicę, był w swoim nowym domu. Gdy minął wejście do
metra IND, mógł dojrzeć napis "Matchless Gifts" nad sklepem. Chwycił
walizki i ruszył naprzód. Na skrzyżowaniu Drugiej Alei z Houston,
w momencie, gdy ruch na chwilę ustał, szybko przeszedł przez ulicę. Między
frontowymi a tylnymi zabudowaniami jego nowego miejsca pobytu, wysoko nad
murem okalającym podwórko, widniały wierzchołki zielonych drzew, wyglądające
niczym nadmiernie wyrośnięte chwasty.
Pokój przeznaczony na spotkania znajdował się w budynku od ulicy,
natomiast na tyłach ulokowane było pomieszczenie, w którym miał zamieszkać
i tłumaczyć. Od północy ze sklepikiem sąsiadował masywny, dziewięciopiętrowy
dom towarowy. Budynek, w którym znajdował się sklep, miał tylko sześć
kondygnacji i w porównaniu z sąsiednim wyglądał jak jego drobne
dziecko. Południowa ściana nowej świątyni Bhaktivedanty Swamiego była betonową
powierzchnią, bez jakiejkolwiek przybudówki. Znajdowała się tam jedynie duża,
ruchliwa stacja obsługi samochodów granicząca z Pierwszą Ulicą. Wchodząc
do części sklepowej budynku Bhaktivedanta Swami zauważył dwie małe latarnie
zdobiące wąskie drzwi.
Nie miał pewności, co go tam czeka. Zauważył już jednak pomyślne oznaki tego,
że ci młodzi Amerykanie, chociaż czasami szaleni, mogą rzeczywiście wziąć
udział w ruchu sankirtanu Pana Caitanyi. Może ten nowy adres okaże się
miejscem oparcia dla Międzynarodowego Towarzystwa Świadomości Kryszny.